avatar

Maniek1981 Trzemeszno








I n f o r m a c j e :
Przejechane kilometry: 99619.70 km
Km w terenie: 12637.80 km (12.69%)
Czas na rowerze: 162d 04h 06m
Średnia prędkość: 25.58 km/h
===>>> Więcej o mnie <<<===





2024
button stats bikestats.pl

2023
button stats bikestats.pl

2022
button stats bikestats.pl

2021
button stats bikestats.pl

2020
button stats bikestats.pl

2019
button stats bikestats.pl

2018
button stats bikestats.pl

2017
button stats bikestats.pl

2016
button stats bikestats.pl

2015
button stats bikestats.pl

2014
button stats bikestats.pl

Odwiedzone gminy


Strava



Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maniek1981.bikestats.pl



Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Ciekawe wyprawy

Dystans całkowity:9604.47 km (w terenie 1265.00 km; 13.17%)
Czas w ruchu:421:00
Średnia prędkość:22.81 km/h
Maksymalna prędkość:100.07 km/h
Suma podjazdów:54263 m
Maks. tętno maksymalne:183 (97 %)
Maks. tętno średnie:145 (77 %)
Suma kalorii:307876 kcal
Liczba aktywności:82
Średnio na aktywność:117.13 km i 5h 08m
Więcej statystyk
  • DST 105.03km
  • Czas 03:22
  • VAVG 31.20km/h
  • VMAX 47.88km/h
  • Kalorie 4383kcal
  • Podjazdy 219m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szwajcaria Żerkowska

Czwartek, 12 września 2019 · dodano: 15.09.2019 | Komentarze 1

Czwartek był dla mnie dniem pracy w delegacji. Rankiem udałem się do Wrześni i przy okazji postanowiłem wykorzystać nieco okazję. Zapakowałem rower w bagażnik, by po pracy pokręcić po terenach, których do tej pory nie miałem okazji poznać. Celem była Szwajcaria Żerkowska. Po południu ruszyłem w trasę, która z początku była niczym specjalnym. Po prostu dojazd do Pyzdr drogą wojewódzką 442. Muszę przyznać, że droga bardzo ruchliwa, a oszołomów na drodze nie brakowało. Na szczęście za Pyzdrami, po przejechaniu nad rzeką Warta opuściłem tę niewdzięczną drogę. Od tego momentu było dużo spokojniej i krajobrazowo ładniej. Mimo niesprzyjającego wiatru jechało się całkiem przyjemnie. W Paruchowie mym oczom ukazały się żerkowskie wzniesienia...


Za Śmiełowem zrobiło się jakoś ciemno na niebie, ale na szczęście przeszło bokiem i żaden opad mnie nie dopadł...


Przed Żerkowem czekał mnie 7-8% podjazd. Na szczycie czekała mnie nagroda w postaci punktu widokowego...


A widok z niego był całkiem przyjemny. Szkoda, że niebo zasnuły chmury, bo przy błękicie nieba, byłoby jeszcze piękniej...


Z Żerkowa kierowałem się na Nowe Miasto nad Wartą, gdzie zrobiłem krótką przerwę na uzupełnienie bidonu. Po przerwie czekał mnie krótki odcinek jazdy po DK11. Tutaj obyło się bez incydentów i dalej spokojnie kręciłem przez Pięczkowo, Orzechowo i Czeszewo. W Czeszewie zajrzałem nad urokliwe tereny nad Wartą...


Cisza i spokój tego miejsca mnie urzekły...


Ciekawą alternatywą dla tych, którzy zamiast kręcenia korbą, wolą wiosła jest Wielka Pętla Wielkopolski...


Gdybym poruszał się rowerem MTB z pewnością skusiłbym się na przeprawę promem i eksplorację leśnych terenów nadwarciańskich...


Z Czeszewa przez Miłosław wróciłem do Wrześni, gdzie pokręciłem troszkę po mieście i okolicach. Po jeździe przyszedł czas na zapakowanie roweru do auta i powrót do domu. Muszę przyznać, że tereny w okolicach Żerkowa i Czeszewa mnie zafascynowały. Przyroda i spokój tamtejszych terenów, to było to, czego mi trzeba było :)



  • DST 501.04km
  • Czas 18:10
  • VAVG 27.58km/h
  • VMAX 64.80km/h
  • HRmax 169 ( 90%)
  • HRavg 130 ( 69%)
  • Kalorie 8326kcal
  • Podjazdy 2227m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Piekło Północy w drodze na Hel :-)

Piątek, 5 lipca 2019 · dodano: 09.07.2019 | Komentarze 8

Coroczny trip nad morze i powoli już chyba tradycja, że cisnę trasą, którą uwielbiam. Celem oczywiście Hel. W tym roku początkowy wariant trasy z odcinkiem do Koronowa był nieco inny z uwagi na wyjazd organizowany przez Travel & Cycle Team Poznań oraz TBT Poznań. Trasa była mojego autorstwa. Co, by nie było, sprawdzona przeze mnie na 90% długości, więc o jakość asfaltów byłem spokojny. Dzień wcześniej spakowałem się, bowiem w trasę ruszałem niemal z pracy. Wróciłem tylko do domu, zjadłem obiad, przebrałem, zapakowałem wszystko na rower i o godzinie 16 ruszyłem w kilkuset kilometrową trasę...


Umówiłem się na spotkanie z uczestnikami wyprawy w Pobiedziskach. Jak na złość niemal cały odcinek do Pobiedzisk, to była walka z wmordewindem. Nie szarżowałem jednak, bo kilometrów do pokonania było przecież sporo. Po drodze złapał mnie pierwszy deszcz, ale liczyłem się z tym, gdyż prognozy przewidywały przelotne opady. W Pobiedziskach zjawiłem się około godziny 18, a chwilę później całe towarzystwo jadące z Poznania. Było nas dwunastu!!! Chwila pogadanek i ruszyliśmy w stronę Kiszkowa i dalej Janowca Wielkopolskiego. Asfalty przyjemne, gładkie, i póki co bez większych przewyższeń...


Nie mogło zabraknąć krajobrazów z elementami złocistych pól...


W Charbowie dołączył do nas Bobiko i od tego momentu jechaliśmy w trzynaście osób. Pierwszą przerwę na uzupełnienie kalorii i wody zrobiliśmy w Janowcu Wielkopolskim. Postój nieco się wydłużył z uwagi na kolejny opad deszczu. Niemniej w końcu ruszyliśmy dalej. Słońce powoli chowało się za horyzontem, a my uciekaliśmy przed kolejną chmurą...


Damasławek, Kcynia i Nakło nad Notecią, to kolejne miejscowości na trasie przejazdu. W Nakle zameldowaliśmy się już po zmroku i zrobiliśmy postój na kolację w Mc Donald's. Po odpoczynku i posileniu ruszyliśmy w stronę Koronowa. Zaczęły się pierwsze hopki, które zachęcały do dynamicznej jazdy. Postój na stacji benzynowej w Koronowie był obowiązkowy, bowiem kolejna czynna stacja miała być za ponad 80 km. Jechaliśmy pod osłoną nocy przyjemnymi i praktycznie z zerowym ruchem samochodowym drogami. W Tleniu zrobiliśmy krótki postój, by każdy był w stanie spokojnie dojechać do Czarnej Wody, gdzie mieliśmy zaplanowany postój na stacji benzynowej. Pogoda dopisywała, a natura budziła się do życia po chłodnej nocy (5°)...


Około godziny 5 dotarliśmy do Czarnej Wody, gdzie przeżyliśmy spore rozczarowanie. Stacja benzynowa mimo, że całodobowa, to sprzedaż tylko przez okienko. Do tego brak czegokolwiek do jedzenia co byłoby ciepłe, a kawy i herbaty też, bowiem pan z obsługi stwierdził, iż zdążył kilka chwil wcześniej ustawić czyszczenie ekspresu. Dobre sobie, pan wyglądał, jakby wstał z głębokiego snu. Jak to się mówi, kto nie może, jak prywaciorze :D Zrobiliśmy krótki postój pod wiatą przy zaledwie kilku stopniach. Każdy przegryzł coś, co wiózł ze sobą i trzeba było zebrać się do dalszej jazdy. Nie było to łatwe, bo lekko wyziębieni, bez czegokolwiek ciepłego musieliśmy dotrzeć do Kościerzyny. Zostało nas dwunastu, jeden z uczestników wyprawy pomknął do Starogardu Gdańskiego na pociąg. W Kościerzynie zrobiliśmy konkretny postój. Koniecznym było się najeść, ogrzać i uzupełnić bidony. W międzyczasie pojawił się problem z kolanem u jednego z kolegów, który zmuszony był zrezygnować z dalszej jazdy. Grupa zdecydowała, że ze względu na warunki i prognozowane opady deszczu trzeba zmienić wariant trasy na krótszy. Dla mnie jako autora trasy, było to trochę irytujące, ale rozumiałem grupę. Najważniejsze jest przecież zdrowie i nic ponad siły. Sam czułem się przeciętnie, jednak nie na tyle źle, by nie podjąć rękawicy. Wiedziałem w końcu co oferują rejony, którymi zamierzałem jechać. Bobiko także przystał na moją propozycję, więc zapadła decyzja, że dziewięć osób jedzie prosto na Kartuzy i dalej Wejherowo, Władysławowo i Hel, a ja z Bobiko kręcimy przez kaszubskie sztajfy. Wspólnie z grupą dojechaliśmy do Stężycy i rozdzieliśmy się. Od tego momentu jechaliśmy z Bobiko we dwójkę. Zaczęły się podjazdy i przepiękne krajobrazy. Widok w miejscowości Gołubie urzekł mnie...


Piękne, zielone tereny, a w tle wzniesienia, po których mieliśmy przejeżdżać za kilkanaście minut :) Dojechaliśmy do Szymbarku, mając po drodze kilka solidnych podjazdów, po czym nastąpił szybki zjazd w rejonie szczytu Wieżyca. Strome, leśne zbocza po bokach drogi też robiły spore wrażenie. Standardowo krótki postój zaliczyliśmy w Ostrzycach nad jeziorem...


Doskonale widzieliśmy ciemne chmury, które zwiastowały deszcz. Minęły może z dwie minuty odkąd ruszyliśmy i zaczęło padać. Kurtki przeciwdeszczowe, ochraniacze na buty i kręciliśmy dalej. Padało coraz mocniej. W Kartuzach nie zatrzymywaliśmy się z uwagi na dobre samopoczucie. Kolejne hopki na odcinku Grzybno, Hopy, Pomieczyno, Rosochy, Luzino zachęcały do dynamicznej jazdy. W Luzinie zrobiliśmy postój celem zakupu wody i czegoś pożywnego. Straciliśmy sporo czasu, bo w sklepie kolejki przy sobocie były masakryczne. Ale posilić się było koniecznym, by nogi miały z czego jechać. Cały czas padało, raz mocniej, raz słabiej. Jeśli przestawało, to dosłownie na 2-3 minuty. Generalnie co ściągnąłem kaptur, bo opad ustał, to momentalnie zaczynało padać :D Przez Kębłowo, Zelewo, Zamostne dotarliśmy do Rybna, gdzie czekał nas najbardziej stromy odcinek wyprawy (10% w kierunku Strzebielinka). Wejście na wieżę widokową "Kaszubskie Oko" z uwagi na padający deszcz i słabą widoczność sobie odpuściliśmy. Za chwilę nastąpił zjazd do Czymanowa. Miałem w planach wykręcić tu swój rekord prędkości (dotychczasowy 76,5 km/h na MTB), jednak warunki pogodowe brutalnie to uniemożliwiły. Mokra nawierzchnia, słabsza kilkukrotnie skuteczność mokrych hamulców, spowodowały, że nie było mowy o jakimkolwiek podjęciu próby. Dość powiedzieć, że trzymając klamki hamulców na zjeździe miałem jakieś 55 km/h. Po prostu klocki hamulcowe na mokrych i zabrudzonych obręczach nie dawały rady. Z Czymanowa wzdłuż jeziora Żarnowieckiego dotarliśmy do Wierzchucina. Stamtąd udaliśmy się do Żarnowca, gdzie zatrzymaliśmy się dosłownie na moment. Przez Krokową przemknęliśmy błyskawicznie, by wbić się na ścieżkę rowerową wiodącą nasypem dawnej linii kolejowej Krokowa - Swarzewo. Gładki asfalt, ruch znikomy, nic tylko jechać. A widoki też przyjemne...


Ze Swarzewa mógł być już tylko jedyny, słuszny kierunek - Władysławowo. Tam musieliśmy uciekać w boczne uliczki, bowiem utworzył się korek. Wiadomo, sobota, wakacje, czyli zmiana turnusu. Gdy wbiliśmy się w ścieżkę rowerową prowadzącą do Helu jazda stała się trochę upierdliwa. Czasy, gdy kostka leżała sobie równo już dawno minęły, do tego piesi, na których trzeba było uważać, i kierowcy samochodów, którzy wjeżdżali na kampingi i inne obiekty. Trzeba było być bardzo skupionym i uważnym i nie było sensu szaleć. Były też te przyjemniejsze bodźce, jak widok na Zatokę Pucką...


Powoli zbliżaliśmy się do celu wyprawy. I gdy wydawało się, że mimo trudnych warunków uda się ją zakończyć całkiem przyjemnie, to nagle nastąpiło oberwanie chmury. Zaczęło lać, jakby ktoś wyżej puścił wodę z węży ogrodowych. Odcinek Jurata - Hel pokonaliśmy w strugach ulewy. I o ile przez kilka godzin opadów kurtka i ochraniacze na buty dawały radę, o tyle w jednej chwili woda zaczęła spływać do butów od góry po nogach.  Do Helu dotarliśmy nieco zziębnięci, ale usatysfakcjonowani...


Mnie udało się wykręcić po raz drugi w życiu ponad 500 km i kolejny raz ze sporą ilością podjazdów. Jeśli dodać do tego jazdę w trudnych warunkach, deszczu, zimnie i wietrze, to śmiało mogę uznać, iż była to moja najtrudniejsza wyprawa w życiu. Tym bardziej satysfakcja jest duża. Dziękuję wszystkim uczestnikom wyprawy za wspólne kręcenie, w szczególności Bobiko, który podjął rękawicę i wybrał ze mną trudniejszy wariant trasy. Dzięki Panowie!!! PozdRower :-)




  • DST 417.96km
  • Teren 20.00km
  • Czas 18:24
  • VAVG 22.72km/h
  • VMAX 76.50km/h
  • Kalorie 13832kcal
  • Podjazdy 1776m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przez Bory Tucholskie i Kaszuby na początek Polski :-)

Poniedziałek, 6 sierpnia 2018 · dodano: 12.08.2018 | Komentarze 5

Poniedziałek i wtorek były dla mnie ostatnimi dniami urlopu. Z racji dwutygodniowego wyjazdu z rodziną, trochę nie było kiedy ruszyć z wyprawą nad morze. W niedzielę przeanalizowałem prognozy pogody i stwierdziłem, że pojadę, gdyż kolejny termin z uwagi na pracę mógł być później niemożliwy. Od rana zorganizowałem się ze wszystkim i po godzinie 16 mogłem ruszyć w trasę. Czasu na planowanie trasy nie miałem, więc na tapetę wziąłem ubiegłoroczny ślad, który minimalnie zamierzałem korygować po drodze. Pierwszy etap trasy, to dojazd do Bydgoszczy standardowo przez Barcin...


Z Barcina przez Łabiszyn ruchliwą o tej porze drogą 254 dotarłem na peryferia Bydgoszczy. W Stryszku jednak widnieje zakaz jazdy dla rowerzystów po DK 5. O ile w poprzednich latach pod osłoną nocy się nią jeździło, to teraz za dnia nie chciałem ryzykować i skorygowałem ten fragment trasy. Pojechałem serwisówką wzdłuż drogi ekspresowej, a następnie przyjemną ścieżką rowerową przez las i miejscowość Trzciniec dotarłem do ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy. Miejskimi ścieżkami rowerowymi sprawnie dostałem się do centrum miasta, gdzie zajrzałem na Wyspę Młyńską...


Po drodze mogłem obserwować okazały kościół św. Andrzeja Boboli...


Po krótkiej przerwie ruszyłem dalej, a dłuższą przerwę zrobiłem na stacji benzynowej przy wylocie z Bydgoszczy. Miasto opuściłem tradycyjnie już ścieżką na Myślęcinku. Za każdym razem, gdy nią jechałem była totalnie pusta, ale to było w nocy. Tym razem jednak przy wieczorowej porze były tam tłumy ludzi aktywnie spędzających czas, od rowerów przez rolki, na deskorolkach kończąc. Kolejne kilometry były już jednak z dala od ludzi. Z początku jechałem jeszcze przez jakieś cywilizacje typu Kotomierz, Serock i Świekatowo, ale dalej były już same lasy. Jeszcze w Serocku założyłem długi rękaw, bowiem temperatura zaczęła dość szybko spadać. Wtedy było jeszcze znośnie. Koszmar rozpoczął się około godziny 23, gdy jechałem przez Bory Tucholskie. O ile byłem mentalnie przygotowany na samotną jazdę przez całą nockę, o tyle zaskakująco niska temperatura powietrza zasiała sporo zamętu w mojej głowie. Do godziny 5 rano kręciłem w temperaturze 9-10°C (prognozy mówiły o 15°C). W międzyczasie zrobiłem dwa krótkie postoje na konsumpcję. Zimno doskwierało coraz bardziej. Do tego stopnia, że momentami, aż mną dygotało. Owszem, mogłem kręcić szybciej, bardziej energicznie, ale wtedy miałbym obawy, czy uda mi się dotrzeć nad nasze polskie morze, nim opadnę z sił. Sytuacja zaczęła się poprawiać, gdy dotarłem na Kaszuby. W okolicach Szymbarku zaczęło świtać, więc zaczęły pojawiać się przyjemne widoki na horyzoncie...


Skoro pojawiły się przyjemne widoki, to i poprawił się nastrój. Głowa zaczęła inaczej pracować, a z racji wschodzącego słońca i temperatura powoli podnosić. Po zjeździe na dół z Szymbarku trafiłem na przyjemną, zamgloną łączkę, a na niej klacz i źrebię...


Po chwili mogłem się już delektować widokami na różne zakamarki jeziora Ostrzyckiego...


W okolicy przepływa też rzeka Radunia...


W Ostrzycach rozlega się kolejny, przyjemny widok na jezioro Ostrzyckie...


Następnie trochę jazdy w górę i z punktu widokowego mogłem popatrzeć na kaszubskie wzniesienia z Wieżycą w tle...


Po kolejnych kilkunastu minutach nastąpił upragniony postój na stacji benzynowej, która była pierwszą od granic Bydgoszczy. Jest to niestety wada tej trasy. Jedzie się przez 170 km i po drodze nie ma żadnej stacji benzynowej, czy sklepu całodobowego. Wiedziałem o tym i byłem odpowiednio zaopatrzony, jednak niska temperatura spowodowała, że gorąca kawa była bardzo pożądana. Dwa batoniki i gorąca kawa postawiły mnie na nogi i od tego momentu jazda była już czystą przyjemnością. Szybko przemknąłem przez Kartuzy i śmigałem po kaszubskich górkach. Przejechałem przez Łebno, Barłomino, Luzino i przeciąłem DK 6. W okolicach Zamostnego trafił się zamknięty odcinek remontowanej drogi, ale na MTB bez problemu pokonałem tę przeszkodę. W Rybnie czekał mnie podjazd o nachyleniu 10%, który sprawnie pokonałem i po chwili byłem pod wieżą widokową "Morskie Oko" w rejonie Gniewina...


Wejście na wieżę sobie odpuściłem, gdyż byłem na niej w roku ubiegłym. Postanowiłem za to zajrzeć do Gniewina, jadąc taką przyjemną drogą...


Z Gniewina przez Strzebielinko wróciłem w rejon wieży widokowej i dalej zjechałem nad jezioro Żarnowieckie. W ubiegłym roku zjazd był po nielegalnym terenie należącym do elektrowni. Tym razem wybrałem wariant w pełni legalny po drodze publicznej i opłaciło się. Otóż pobiłem rekord prędkości, który od teraz wynosi 76,5 km/h!!! :-) Dla odmiany w tym roku wybrałem wariant jazdy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Żarnowieckiego...


Wzdłuż jeziora jechało się przyjemnie, jednak czekał na mnie kolejny stromy podjazd, by dotrzeć do Wierzchucina. W drodze do Żarnowca mogłem popatrzeć jak śmiałkowie ruszają na spływ kajakowy Piaśnicą...


Z Żarnowca pomknąłem do Krokowej, skąd trasą rowerową powstałą na nasypie nieczynnej linii kolejowej dotarłem do Łebcza. W Łebczu opuściłem trasę rowerową i przez Mieroszyno dojechałem do Jastrzębiej Góry, gdzie mieści się najdalej na północ wysunięty skrawek lądu Rzeczpospolitej Polskiej...


Tu rzecz jasna ujrzałem pierwszy raz tego dnia morze...


Ale nie to miejsce było ostatnim celem mojej wyprawy. Kręciłem dalej, po drodze zaglądając w Rozewiu pod latarnię morską...


We Władysławowie uzupełniłem zapasy wody w bidonach, cukru w organizmie i ruszyłem dalej. Pierwszy raz w życiu jechałem rowerem po Półwyspie Helskim. Pamiętam tylko, jak za dziecka byłem z wujkiem na jednodniowej wycieczce na półwysep. Poza tym wcześniej mnie w tym miejscu nie było. Na wyjeździe z Władysławowa ruch rowerowy odbywa się po ścieżce rowerowej, która jest średniej jakości, nie wspominając o natężeniu ruchu. Jest to w zasadzie jedyna alternatywa, jeśli nie chce ryzykować się mandatem za jazdę po drodze publicznej. Będąc na Półwyspie Helskim mamy dostęp zarówno do morza otwartego, jak i Zatoki Puckiej. Na zatoce sporo ludzi czerpiących radość z pływania na desce, co jest tam normą...


Minąłem Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię, Juratę i dotarłem do upragnionego Helu, celu mojej wyprawy...


Na Helu obowiązkowo wizyta na Cyplu Helskim...


Przyjemną promenadą wzdłuż plaży dotarłem do miejsca, które informuje, że tu jest "początek Polski"...


Pojechałem też rzucić okiem na latarnię morską...

Na koniec obowiązkowo wjechałem na plażę, gdzie nie mogłem odmówić sobie kąpieli w Bałtyku. Tak ciepłej wody w naszym, polskim morzu, to nigdy wcześniej nie uświadczyłem. Po kąpieli wyłożyłem się na ręczniku i delektowałem się złocistym trunkiem z plażowego baru...


Wyprawę na Hel zakończyłem z rekordowym dla mnie wynikiem 417,96 km, które pokonałem w 18 godzin i 24 minuty. Łącznie z postojami zajęło mi to 22 godziny i 49 minut. Cel osiągnięty w 100%, bowiem założeniem było zmieścić się w jednej dobie. Miałem na trasie chwilę zwątpienia z uwagi niespodziewane ochłodzenie w nocy, ale poza tym cały dystans pokonałem bez większego kryzysu. Tym akcentem kończę definitywnie tegoroczny urlop letni. Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas wracać do pracy. Na zakończenie standardowo podgląd na trasę, którą pokonałem :-)





  • DST 342.96km
  • Czas 13:49
  • VAVG 24.82km/h
  • VMAX 62.50km/h
  • Kalorie 6964kcal
  • Podjazdy 2121m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szklarska Poręba i Harrachov, czyli w jedną dobę w góry!!!

Piątek, 6 lipca 2018 · dodano: 10.07.2018 | Komentarze 5

Przez kilka dni biłem się z myślami, czy podjąć się wyprawy do Szklarskiej Poręby, którą organizowało Travel & Cycle Team Poznań. Ostatecznie zdecydowałem, że pojadę i była to trafiona decyzja. Większość ekipy ruszała z Poznania o godzinie 18:00, więc musiałem tam dotrzeć. Z Trzemeszna wystartowałem po godzinie 14. Przejechałem kilka kilometrów i zerwało się wredne wiatrzysko, które wiało prosto w ryja. Nie chciałem się zbyt mocno forsować, by nie doszło do sytuacji, że dojeżdżam do Poznania i sił pozostaje niewiele. Do tego pierwsza wyprawa szosą z bagażem, więc i kilogramy dodatkowe. Spokojnie jechałem tempem oscylującym w granicach 25 km/h. Przemknąłem przez Gniezno i wbiłem się na serwisówkę S5. Tam to dopiero wiatr dawał popalić na otwartym terenie. We Wierzycach skontrolowałem czas i wiedziałem, że jeśli mam zdążyć do Poznania na godzinę 18, to albo muszę zwiększyć tempo, albo wybrać wariant częściowego dojazdu pociągiem. Aby nie tracić zbyt wielu sił wybrałem drugą opcję. Z Pobiedzisk połączenie za bardzo nie pasowało, ale z Kostrzyna już tak. Dojechałem, więc serwisówką przez Iwno do Kostrzyna mając na liczniku już ponad 60 km, poczekałem kilka chwil na przyjazd pociągu i dotarłem do Poznania. Następnie kilka kilometrów rowerem z dworca głównego w szybkim tempie i dosłownie dwie minuty po godzinie 18 zameldowałem się na miejscu. Tam wspólna fotka zanim ruszyliśmy...


W tym momencie było nas 9 osób. Po drodze dołączyły jeszcze dwie i razem kręciliśmy w 11 osób :-) Od Poznania wiatr już mniej dokuczał, bowiem wiało z boku. Nie dotarliśmy do Leszna, a już przytrafiła się awaria u jednego z uczestników. Problem z łożyskiem w piaście przedniego koła...


Na szczęście problem doraźnie udało się rozwiązać, więc w komplecie mogliśmy jechać dalej. Odcinek od Poznania do Leszna jechało mi się trochę ciężko, z uwagi na czas jazdy bez porządnego jedzenia. Jeden ze sklepów, przy którym mieliśmy zrobić przerwę okazał się zamknięty, więc nie było sensu robić dłuższej przerwy. Momentami moja jazda wyglądała tak, że traciłem do grupy dystans 200-300 metrów...


Ale w końcu dotarliśmy do Leszna i pod Kauflandem zrobiliśmy dłuższy postój na konsumpcję. Szybkie zakupy i można było ładować węglowodany. Od tego momentu jechało się mi zdecydowanie lepiej. Kolejny fragment trasy, to jazda przez Górę i Jemielno do Ścinawy. W tym momencie miałem już 200 km na liczniku, więc czas na kolejne uzupełnienie cukrów w postaci batonika i coli z miejscowego sklepiku...


Mieliśmy też tu sporo ubawu, bowiem spotkaliśmy miejscowych, bardzo wesołych chłopaków :-D Ale jechać trzeba było dalej. Ze Ścinawy kierowaliśmy się prosto na Legnicę. Tam w końcu trafiliśmy porządną stację benzynową, na której zrobiliśmy dłuższy postój. Koniecznym było się najeść i uzupełnić braki węglowodanów, bo górskie wzniesienia były już niedaleko, a tam sił zabraknąć nie mogło...


Tutaj także się uśmialiśmy. Okazuje się, że mieszkańcy Legnicy, to bardzo imprezowe towarzystwo :-D Co rusz na stację podjeżdżały taksówki z rozbawioną młodzieżą, a jeśli nie były to taksówki, to takie osoby pojawiały się tam pieszo. Gdy wszyscy wchłonęli odpowiednią dawkę węglowodanów ruszyliśmy dalej. Było po godzinie 3, a my kierowaliśmy się na Złotoryję. Zaczęły się lekkie podjazdy. Było już praktycznie cały czas pod górę. W Świerzawie zrobiliśmy krótki postój, zanim zaczął się atak na największe nachylenia przed Jelenią Górą...


Od tego momentu skończyły się przelewki i zaczęła konkretna wspinaczka. Do pokonania mieliśmy 10-kilometrowy podjazd do wsi Podgórki z nachyleniami rzędu 11% przez jego znaczną część, ale na górze była satysfakcja i takie widoki...


Chciałoby się tam posiedzieć dłużej, ale temperatura spadła do 11°C, więc trzeba było cisnąć dalej, by się nie wychłodzić. Po wspinaczce około 5-kilometrowy zjazd do Jeleniej Góry. Frajdę ze zjazdu popsuła sfrezowana nawierzchnia na łukach drogi, która zapewne powstała na skutek częstych wypadków na tym odcinku. W ten sposób przede wszystkim motocykliści zmuszeni są do ostrożniejszej jazdy. W Jeleniej Górze zrobiliśmy krótki postój na stacji benzynowej, by uzupełnić bidony i napić się ciepłej kawy. W tle widać było przyjemne karkonoskie wzniesienia...


Po krótkiej pauzie ruszyliśmy dalej i rozpoczęliśmy kolejną wspinaczkę do Szklarskiej Poręby. Tu już było nieco łagodniej, ale 18-kilometrowy podjazd w nogi wszedł. Niemniej, przed godziną 8 dotarliśmy do upragnionego celu, jakim była Szklarska Poręba...


Oczywiście nie mogłem odmówić sobie fotki solo, na tle tablicy...


Po tak długim podjeździe zasłużona przerwa, bowiem część ekipy miała w planach dalszą jazdę...


Po przerwie dotarliśmy do centrum Szklarskiej Poręby, gdzie część ekipy została, a druga część pomknęła na przejście graniczne w Jakuszycach. W dalszym ciągu trzeba było cisnąć pod górę, kolejne jakieś 7-8 km. Niemniej ci, którzy podjęli się wjazdu do Jakuszyc dotarli tam w komplecie. Dojazd do granicy polsko - czeskiej koniecznym było uwiecznić...

Podczas, gdy cała ekipa postanowiła zrobić zaopatrzenie w czeskim sklepiku, ja ruszyłem samotnie dalej, by zjechać na dół do Harrachova. Pierwotnie chętnych było więcej, jednak wizja ponownej wspinaczki od strony czeskiej skutecznie zniechęciła. Na wjeździe do Harrachova powitała mnie taka tablica...


Pojechałem oczywiście zobaczyć mamucią skocznię, a w zasadzie jej ruiny, bo obiekt stoi zaniedbany. Jeszcze nie tak dawno odbywały się tu zawody Pucharu Świata w lotach narciarskich...


Pod samą skocznię nie podjeżdżałem, bowiem prowadzi tam asfaltowa ścieżka o takim nachyleniu, że po takim przebytym kilometrażu i wizji ponownego podjazdu na Jakuszyce, to nogi raczej już by odmówiły posłuszeństwa. Po krótkim rekonesansie na Czechach wróciłem do góry na przejście graniczne, gdzie na trawie w blasku słońca odpoczywała pozostała część ekipy. Kilka chwil i razem ruszyliśmy na dół. To była frajda zjeżdżać 7 km w dół z prędkościami rzędu 50-60 km/h :-) W Szklarskiej Porębie nastał w końcu słuszny odpoczynek. Pizza i zimny browar z miejscowej knajpy położonej tuż nad rzeką Kamienna, to było to, czego było trzeba po przebytej trasie. Ale wszystko co dobre szybko się kończy i po godzinnej sielance trzeba było zbierać się na pociąg powrotny. W drodze na dworzec PKP zauroczyła mnie wybrukowana ulica Buczka...


Przed dworcem zrobiliśmy sobie jeszcze grupowe foto...


Zanim udałem się na peron, wpatrzyłem się na moment w panoramę Karkonoszy...


Ostatnie chwile spędziliśmy w oczekiwaniu na pociąg "Kamieńczyk" do Poznania...


Gdy pociąg nadjechał ulokowaliśmy rowery w komfortowych warunkach...


A my rozsiedliśmy się w fotelach. Podróż przebiegła spokojnie i bezproblemowo. W Poznaniu zameldowaliśmy się krótko po godzinie 20. Ja miałem szybką przesiadkę na pociąg do Trzemeszna i na miejsce dotarłem po godzinie 21. To była bardzo udana wyrypa. Wszystko zagrało jak trzeba: pogoda, trasa, towarzystwo. Panowie dzięki za wspólną jazdę!!!

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów własnych oraz Travel & Cycle Team Poznań. Na koniec jeszcze filmik prezentujący zjazd z Jakuszyc do Szklarskiej Poręby (także autorstwa Travel & Cycle Team Poznań)...





  • DST 122.32km
  • Czas 04:18
  • VAVG 28.45km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Kalorie 2661kcal
  • Podjazdy 335m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mikorzyn 2018 [2/3] - Ślesin, Sompolno, Izbica Kujawska, Kłodawa

Wtorek, 29 maja 2018 · dodano: 02.06.2018 | Komentarze 1

Drugi dzień pobytu w Mikorzynie, więc gdy wszyscy jeszcze spali, ja wymknąłem się, by trochę pokręcić. Do południa miałem czas, bo później koniecznym było poświęcić czas na obowiązki służbowe. W związku z tym można było zrobić jakąś sensowną trasę. Za cel obrałem Kłodawę. Wiedziałem, że jazda w do miasta, w którym znajduje się kopalnia soli, będzie zmaganiem z wiatrem, ale nie spodziewałem się, że ten wiatr da aż tak kość. Noga też tego dnia nie podawała, z uwagi na nocną posiadówę i sączenie złocistych trunków. Miałem raptem cztery godziny snu, więc lekko nie było. Zanim się ogarnąłem i ruszyłem była 7:15. Początek to standardowo jazda przez Ślesin...


Ze Ślesina obrałem kurs prosto na Sompolno, gdzie na moment zatrzymałem się na Rynku. Spojrzałem na fontannę w kształcie kuli...


I po chwili kręciłem dalej. Kierowałem się na Izbicę Kujawską, po drodze mijając jezioro Lubotyńskie...


Po kilku następnych kilometrach zameldowałem się w Izbicy Kujawskiej. Tam na Placu Wolności znajduje się pomnik poległych w II wojnie światowej...


Uzupełniłem bidon i pojechałem w kierunku Kłodawy. A skoro Kłodawa, to oczywiście kopalnia soli. Przejechałem przez centrum miasta i skierowałem się na jego peryferia zobaczyć jak to wygląda. Ogólnie rzecz biorąc tereny wokół samej kopalni, to nic szczególnego...


Gdy odjechałem nieco dalej, to widok jest dużo lepszy. Widać wyraźnie krajobraz, na którym zarysowuje się charakterystyczna kopalnia...


Tutaj bardziej z boku i nieco bliżej...


Z Kłodawy udałem się w drogę powrotną. Nareszcie miałem wiatr w plecy, ale po 65 km naparzania pod wiatr byłem już nieco wypompowany, więc i droga powrotna była bez fajerwerków. Trzymałem, równe tempo, bez większego szaleństwa. Powrót nieco innym wariantem, gdyż do Sompolna pojechałem przez Babiak. Krótko przed Sompolnem zrobiłem krótki postój w cieniu na skraju lasu. Wygląda na to, że pojawiły się pierwsze tego roku grzyby...


Po krótkiej przerwie ruszyłem dalej. Dla odmiany Sompolno tym razem objechałem obwodnicą i już bez jakichkolwiek postojów pomknąłem na Ślesin, a stamtąd rzut beretem do Mikorzyna. Do ośrodka dotarłem coś koło południa, czy tak jak zakładałem. Pozostałą część dnia, a następnie wieczór spędziłem pochłonięty obowiązkami służbowymi i wspólną integracją :-)




  • DST 204.95km
  • Teren 12.00km
  • Czas 08:57
  • VAVG 22.90km/h
  • VMAX 42.07km/h
  • Kalorie 7383kcal
  • Podjazdy 725m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Z wizytą w kujawsko - pomorskim

Wtorek, 13 lutego 2018 · dodano: 15.02.2018 | Komentarze 3

Kilka dni wolnego od pracy, ale czasu niewiele. Wtorek natomiast zapowiadał się luźny, do tego prognozy pogody były całkiem optymistyczne, więc postanowiłem zrobić dłuższego tripa. Spontanicznie zdecydowałem się na Bydgoszcz z opcją dojazdu przez Rogowo, Janowiec Wlkp., Damasławek, Kcynię i Nakło. Wyjechałem po godzinie 8, było rześko, ale słonecznie. I tak sobie pomykałem asfaltami. Za Janowcem zrobiło się pochmurnie, ale na szczęście w okolicach Kcyni ponownie zaświeciło słońce, które ładnie grzało do końca dnia. Trasa nie obfitowała w wiele atrakcji. Pierwszym napotkanym, ciekawym miejscem była śluza Józefinki przy Kanale Bydgoskim...


Zrobiłem tu pierwszą, kilkuminutową przerwę. Usiadłem sobie przy brzegu Kanału Bydgoskiego, by posilić się batonem...


Dalej mknąłem do Bydgoszczy bez zatrzymywania się. W Bydgoszczy oczywiście trzeba było zmierzyć się z sygnalizacjami świetlnymi, które co rusz czerwonymi światłami zmuszały do zatrzymywania się. W końcu jednak udało wjechać się w park, gdzie jazda była płynniejsza. W owym parku rzuciłem okiem na Stary Kanał Bydgoski...


Z parku obrałem kurs na Wyspę Młyńską. Po kilku minutach byłem na miejscu, a moim oczom ukazały się Młyny Rothera...


Na samej wyspie zrobiłem kilkunastominutową przerwę. Czas ten wykorzystałem na posilenie i wygrzewanie się na słońcu...


Po drugiej stronie rzeki Brda miałem przed oczami okazały budynek - Opera Nova...


Słońce fajnie grzało, ale trzeba było ruszać dalej. Początkowy plan zakładał powrót do domu pociągiem. Miałem jednak dobry czas, pogoda dopisywała, więc zdecydowałem się wrócić do domu na kołach. Wiedziałem, że lekko nie będzie z uwagi na przeciwny wiatr i od razu spory kilometraż jak na tę część roku. Z Bydgoszczy pojechałem przez Trzciniec i Przyłęki do Kobylarni, aby ominąć zakaz jazdy dla rowerzystów przy węźle z S10. Było trochę terenu, trochę lasu, a w nim sporo piachu. Kosztowało mnie to sporo sił. Zmęczenie narastało, podobnie zresztą jak głód. W związku z tym przed Łabiszynem zrobiłem postój na stacji benzynowej na konsumpcję i mały odpoczynek. Kilkanaście minut przerwy, po czym ruszyłem dalej. Za Łabiszynem stwierdziłem, że nie będę się męczył jazdą ruchliwą DW254 i nie pojadę przez Barcin, a odwiedzę Lubostroń. W Lubostroniu pod pałacem byłem pierwszy raz...


Dalsza część trasy, to jazda przez Młodocin, Chomiążę Księżą i Ostrówce. Odcinek między Chomiążą, a Ostrówcami dał konkretnie w kość. Kilka stromych podjazdów, gdzie w nogach było ponad 160 km musiało boleć...


Ostatnie fragmenty trasy biegły przez Chomiążę Szlachecką, gdzie zaczęło trochę wiać w plecy, Bełki, Gołąbki i Jastrzębowo. W domu zameldowałem się po godzinie 18. Nie powiem, bo zmęczony, ale sam nie spodziewałem się, że wykręcę tego dnia ponad 200 km. Oby takich pozytywnych spontanów więcej ;-)


  • DST 113.89km
  • Teren 1.00km
  • Czas 04:30
  • VAVG 25.31km/h
  • VMAX 41.85km/h
  • Kalorie 4373kcal
  • Podjazdy 301m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

O obrotach kół rowerowych i piernikowe 10 000 km :-)

Sobota, 9 grudnia 2017 · dodano: 10.12.2017 | Komentarze 2

O obrotach sfer niebieskich... Tfu..., to nie ta bajka :-D Prawidłowo rzecz ujmując, to brzmi to od dzisiaj tak: "O obrotach kół rowerowych i piernikowe 10 000 km" :-) Twórcą tej pierwszej teorii był niejaki Mikołaj Kopernik i to do jego Grodu udałem się w tą grudniową sobotę. W ten sposób powstała moja teoria, bo jakby nie było podczas tej wyrypy wybiło mi tegoroczne 10 000 km na liczniku, a żeby tego dokonać kółka od roweru muszą się kręcić :-D Magiczna bariera została przekroczona przy wjeździe do Torunia. Udało mi się tego dokonać po raz drugi. Pierwszy raz (w roku 2015) miał miejsce także w województwie kujawsko-pomorskim, bowiem w Kruszwicy...


Wracając do tematu wyprawy. Rzuciłem propozycję kilku osobom, ale albo nie podjęły rękawicy, albo po prostu nie pasował ten sobotni dzień. Finalnie przyszło mi pojechać samemu. Oczywiście tego nie żałuję, bo wszystko zagrało jak w szwajcarskim zegarku i kolejna wyrypa pozostanie na długo w pamięci. Trasę obrałem tak, by nie ryzykować jazdy w terenie, który mógł być bardzo grząski. Z drugiej strony dobrze, że tak zrobiłem, bo podczas jazdy bardzo szybko padły akumulatorki w nawigacji na skutek mrozu. Pozwoliło mi to bez problemu pokonać trasę z głowy. Początkowe kilometry to jazda przez Kruchowo, Ławki, Padniewo i Mogilno. Z Mogilna kierowałem się w kierunku Pakości. Cały czas musiałem być bardzo skupionym, bowiem drogi były śliskie z uwagi na piątkowe opady i lekki mróz, który chwycił w nocy. W Pakości wbiłem się na DW251 i tutaj już było mokro, wysypana sól zrobiła swoje. Odcinek Pakość - Inowrocław trochę dał w kość z uwagi na boczny wiatr, ale cały czas trzymałem przyzwoite tempo. Będąc w Inowrocławiu zajechałem pod tężnie solankowe i tam zrobiłem przerwę. Jak to szło w reklamie "czas na KitKat, czas na przerwę..." :-D Do tego gorący izotonik z termosu, więc było przyjemnie...


Z uwagi na lekki mrozik, bardzo fajnie prezentował się pomost w parku solankowym...


Równie atrakcyjnie prezentowały się tężnie w blasku porannego słońca...


Po 15 minutach przerwy ruszyłem dalej. Do samego Torunia mknąłem już bez żadnych przerw, jadąc przez Rojewo, Gniewkowo, Cierpice oraz Wielką i Małą Nieszawkę. Tylko na moment zatrzymałem się gdzieś w lesie między Gniewkowem, a Cierpicami, by wydalić z siebie przefiltrowanego izotonika :-D Droga minęła błyskawicznie i bezproblemowo. W Cierpicach pojechałem na szagę i nielegalnie przeprawiłem się przez torowisko nieopodal stacji, tak by dalej wbić się bezpośrednio w DW273. Tablicę z napisem "Toruń" ujrzałem po 3h 48m jazdy...


Od razu skierowałem się na Starówkę i miejscowy Ratusz...

Na Rynku Staromiejskim odbywał się Toruński Jarmark Bożonarodzeniowy...


Następnie pojechałem na ulicę Kopernika, gdzie mieści się dom polskiego astronoma...


Pokręciłem się trochę po wąskich, staromiejskich uliczkach brukowych, które mają swój urok i trafiłem na coś, co z lekka mnie zdziwiło. Ktoś wkomponował pomiędzy zabytkowe zabudowania boisko do piłki nożnej, typu "orlik"...


Wygląda to dziwnie, ale też i ciekawie. Po objeździe starówki zajrzałem nad Wisłę, gdzie dosyć mocno wiało, a następnie odwiedziłem sklep z piernikami, w którym zakupiłem co nieco słodkości na święta. Ostatnim punktem wyprawy była przeprawa mostem im. Józefa Piłsudskiego i wizyta na tarasie widokowym z drugiej strony Wisły...


Wyłączyłem się na kilka minut wpatrując się w piękną panoramę toruńskiej starówki, po czym wsiadłem ponownie na rower i dotarłem na dworzec PKP. Dokonałem zakupu biletu na powrót, wszamałem pyszną zapiekankę i po kilku minutach ruszyłem wygodnym składem PolRegio do Trzemeszna. Mimo niskiej temperatury, to była bardzo udana wyprawa. Pewnie ostatnia z takim kilometrażem w tym roku, ale niebawem kolejny nowy rok :-)


  • DST 103.20km
  • Teren 45.00km
  • Czas 04:41
  • VAVG 22.04km/h
  • VMAX 52.46km/h
  • Kalorie 3749kcal
  • Podjazdy 662m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kaszubska Marszruta

Sobota, 4 listopada 2017 · dodano: 05.11.2017 | Komentarze 9

Pomysł na tego tripa zrodził się w czwartek. Optymistyczne prognozy pogody na sobotę tknęły mnie do tego, by odwiedzić miejsce, w którym jeszcze nie byłem. Zgadaliśmy się z Grzegorzem, że obierzemy kierunek Bory Tucholskie. Przejrzałem strony internetowe i trafiłem na świetną recenzję Kaszubskiej Marszruty. Opublikowane zdjęcia, zamieszczony gotowiec w postaci śladu gpx, to wszystko wyglądało bardzo obiecująco, więc bez wahania wzięliśmy się za organizację wyjazdu. Początkowo swoją chęć zadeklarowało pięć osób, jednak finalnie pojechaliśmy we trójkę (Grzegorz, Krzychu i ja). Zdawaliśmy sobie też sprawę, że możemy napotkać na miejscu sporo problemów po sierpniowej nawałnicy i koniecznym będzie korygowanie trasy, gdyż właśnie tam nawałnica uderzyła z największą siłą, ale do odważnych świat należy :-) Z Trzemeszna wyruszyliśmy samochodem około godziny 6:30, a naszym punktem docelowym były Chojnice. Od rana pogoda dopisywała, więc byliśmy dobrej myśli. Dojazd na miejsce przebiegł sprawnie, w Chojnicach zameldowaliśmy się krótko przed godziną 9:00. Szybkie zakupy, przebranie się i ruszyliśmy w trasę. Na początek postanowiliśmy zajrzeć do centrum miasta, a skoro centrum Chojnic, to oczywiście Brama Człuchowska...

A także Rynek z miejscowym Ratuszem...


Ruszyliśmy dalej, nie tracąc czasu, bowiem w planach była trasa w granicach 100 km, a dzień już krótki. Pomknęliśmy w stronę miejscowości Charzykowy. Jest to miejscowość typowo wypoczynkowa położona u brzegu jeziora Charzykowskiego...


Z plaży głównej kierowaliśmy się w kierunku północnym jadąc promenadą wzdłuż jeziora...


Wraz z końcem promenady wyjechaliśmy z Charzykowych i kontynuowaliśmy jazdę przyjemnymi szutrowymi ścieżkami w otoczeniu lasu, wciąż z widokiem na jezioro Charzykowskie. Przejechaliśmy miejscowości Stary Młyn, Funka i dotarliśmy do Bachorza. Tutaj byliśmy już u skraju Parku Narodowego "Bory Tucholskie"...


Poruszaliśmy się wciąż jego skrajem, gdyż tak mieliśmy zaplanowaną trasę. Druga sprawa, że co kilkaset metrów wisiały tabliczki lub kartki z informacją o zakazie wstępu. Ale i tak było pięknie...


Jadąc dalej dotarliśmy do miejscowości o wymownej nazwie...


Miejscowość faktycznie mała i być może dlatego nie spotkaliśmy tu nikogo, kto paradowałby w gaciach :D Ale jezior w pobliżu dużo. Z samej drogi szło jednocześnie podziwiać jeziora: Charzykowskie, Karsińskie i Długie. A gdyby zrobić rekonesans w najbliższych lasach, to znajdują się tam kolejne mniejsze jeziora: Mielnica, Płęsno, Małe Krzywce, Wielkie Krzywce, Głuche, Małe Głuche. Po prostu piękno przyrody - lasy i jeziora, czyli Kaszuby pełną gębą :-) Jadąc dalej przez Chociński Młyn dotarliśmy do Swornychgaci. Tam znajduje się most zwodzony nad rzeką Brda, która wpływa do jeziora Karsińskiego...


Rzeka Brda w tym miejscu prezentuje się przyjemnie (biała plamka na koronie drzewa na wprost, to czapla biała :D)...


Ze Swornychgaci dotarliśmy do Drzewicza, gdzie opuściliśmy szutrowe ścieżki i wbiliśmy się w głąb lasu, tym samym eksplorując nieco tereny Zaborskiego Parku Krajobrazowego. Na jego skraju zrobiliśmy krótką przerwę na uzupełnienie kalorii, mając przejechane blisko 40 km...


Po przerwie wyjechaliśmy z Parku Krajobrazowego, przecięliśmy DW236 i kontynuowaliśmy jazdę mega przyjemnym leśnym duktem wzdłuż jeziora Dybrzk...


Aż nie mogłem się nadziwić jak uporządkowane są tutejsze tereny po sierpniowej nawałnicy. Zrobiona została tu konkretna praca i chwała tym ludziom, którzy ciężko tu pracowali, by turystyka i pobliskie tereny mogły nadal zachwycać turystów. Tym przyjemnym duktem dotarliśmy do Czernicy. To miejsce mnie urzekło, cisza, spokój i piękny widok z akwenem wodnym...


Gdyby było nieco cieplej rzuciłbym przynajmniej na pół godziny rower i położył na trawce delektując się tutejszym miejscem. Ale kręciliśmy dalej. Przemierzaliśmy kolejne kilometry kaszubskich lasów. Kolejne ścieżki i kolejne dowody na to jak sprawnie idą prace przy porządkowaniu terenów po nawałnicy...


Powróciliśmy do DW236 i wbiliśmy się na ścieżkę rowerową biegnąca wzdłuż drogi, która jak się okazało na jej końcu była zamknięta. Nie dziwił więc fakt, że wytrzęsło nas tam konkretnie z uwagi na rozjeżdżone podłoże przez ciężki sprzęt usuwający skutki nawałnicy. Dojechaliśmy do Wielkich Chełmów i kolejnych kilka kilometrów pokonywaliśmy na otwartym terenie, aż dotarliśmy do Brusów, miejscowości która po Chojnicach była druga co wielkości spośród odwiedzonych tego dnia. W Brusach wrażenie zrobił na mnie ogromny kościół pw. Wszystkich Świętych...


Kolejne mijane miejscowości to Kosobudy, Kinice i Czarniż. Ten fragment trasy to w dalszym ciągu odkryte tereny, ale trafił się też przyjemny odcinek...


Krótko za Czarniżem wjechaliśmy ponownie do lasu. Okazało się, że droga była zamknięta z uwagi utwardzanie drogi betonowymi płytami w kierunku Leśnictwa Giełdon. W objazd nie chciało nam się bawić, więc zmierzyć musieliśmy się z taką nawierzchnią...


Od tego momentu widoki Borów Tucholskich zmieniły się diametralnie. Przed wyjazdem szukając informacji we wszelakich źródłach o stanie lasów i możliwości przejazdu dotarłem do informacji, że odcinek Chojnice - Drzewicz jest w pełni przejezdny, natomiast wschodnia strona Parku Narodowego "Bory Tucholskie" jest w dużo gorszym stanie. Informacje te pochodziły z przełomu sierpnia i września i nie liczyłem, by zdążono się uporać z tak wielkimi szkodami wyrządzonymi przez nawałnicę. Byłem przygotowany na konieczność korygowania drugiej części trasy. Niemniej kontynuowaliśmy jazdę wytyczonym śladem. Już pierwsze kilometry za Czarniżem pokazały, że jest źle...


Tak wyglądał las w tym miejscu. Droga na całe szczęście była w pełni udrożniona...


Kilka kilometrów terenu przy takim krajobrazie i wyjechaliśmy na drogę asfaltową. Tak mnie pochłonęło obserwowanie zniszczonych terenów, że przeoczyłem jezioro przy, którym chciałem się koniecznie zatrzymać ze względu na nazwę. Chodzi o jezioro Trzemeszno. Taka mała ciekawostka, że mieszkam w miejscowości o tej nazwie, a jezioro znajduje się jakieś 150 km dalej :D Zbliżaliśmy się do miejscowości Okręglik, a widoki były coraz bardziej przerażające. W tym miejscu był las...


Jak widać praca tu wre. W oddali zauważyć można spore stosy pociętego drzewa, które czeka na wywózkę. Jeszcze dalej pracowali ludzie i ciężki sprzęt. Pracy do wykonania zostało jeszcze sporo. Przy drodze, którą się poruszaliśmy postawiona została nowa linia energetyczna z solidnymi, betonowymi słupami. Po lewej stronie widać było szczątki połamanych, starych, drewnianych słupów z zerwaną linią. Gdzieniegdzie stare słupy przetrwały...


W Okręgliku mijaliśmy wymowny kierunkowskaz...


"Rytel 6 km" - tak, to ten Rytel, który został odcięty od świata po przejściu sierpniowej nawałnicy. Ciarki przechodziły po plecach na myśl, co przeżywali tutejsi mieszkańcy tej pamiętnej nocy :-( Chwila zadumy i jechaliśmy dalej. Kilka minut i byliśmy w Zaporze, czy też jak wolą inni w miejscowości Mylof. Tutaj mieści się zapora na rzece Brda oraz hodowla pstrąga na Wielkim Kanale Brdy...


Ładnie prezentuje się miejsce po drugiej stronie, gdzie kanał łączy się z rzeką...


Takie obrazki, to był miód na oczy, mając na uwadze skalę zniszczeń w tym regionie. Kolejne kilometry, to jazda lasem, a w zasadzie to co po nim zostało wzdłuż jeziora Mylof. Jechaliśmy i cały czas zastanawialiśmy się kiedy te przykre obrazki się skończą...


Wyjeżdżając z lasu trafiliśmy patrol policji i straży leśnej, ale bez konsekwencji :-) Dojechaliśmy do miejscowości o kolejnej, wymownej nazwie...


Nazwa przyjaźnie nie brzmiała, ale smrodu nie uświadczyliśmy :-D Swoją drogą uwielbiam te tablice informujące o nazwie miejscowości w języku kaszubskim. W Męcikale na moment zatrzymaliśmy się, aby rzucić okiem na most, który powstał w ramach projektu budowy szlaków rowerowych "Kaszubska Marszruta"...


Z Męcikału mieliśmy jechać ścieżką rowerową, którą niestety nie dało się poruszać. Z uwagi na zaawansowane prace przy porządkowaniu lasu ścieżka zasypana była sporą ilością gałęzi z połamanych i usuwanych drzew. W związku z tym legalnie łamaliśmy zakaz jazdy dla rowerzystów po DW235. Przed Kłodawką ponownie wbiliśmy się do lasu, kierując się na Klosnowo. Stamtąd przyjemnym odcinkiem wzdłuż torów kolejowych dotarliśmy do Powałek. Tam króciutki postój na stacji kolejowej, bowiem Krzychu musiał podłączyć powerbanka pod swojego gps'a...


Kolejny odcinek, to przyjemny asfalt w kierunku Jarcewa...


Z Jarcewa był już rzut beretem do Chojnic. Jeszcze szybkie spojrzenie w bok...


I wjechaliśmy do Lasku Miejskiego mieszczącego się na terenie miasta. Tam zaskoczył nas bruk, niczym z trasy Paryż - Roubaix...


Po wyjeździe z lasu naszym oczom ukazał się obraz miasta Chojnice...


Przeprawić musieliśmy się jeszcze remontowaną ulicą Strzelecką i dotarliśmy do punktu docelowego, czyli parkingu, na którym zlokalizowane było nasze auto. Ogarnęliśmy się, zapakowaliśmy rowery na bagażnik i podjechaliśmy do centrum wypełnić puste żołądki. Po popasie ruszyliśmy w drogę powrotną do domów. W Trzemesznie zameldowaliśmy się około godziny 19:00. To była świetna sobota z masą wrażeń i oby takich więcej. Grzegorz, Krzychu - dzięki za wspólną jazdę ;-)

Reasumując, Kaszuby i Bory Tucholskie, to piękne miejsca. Gdybym miał więcej czasu, to spędzałbym tam zapewne minimum kilkanaście dni w roku. Krajobrazy i to co ma do zaoferowania tamtejszy region są wspaniałe. Nie wszystko da się pokazać i opisać. To trzeba zobaczyć. Niestety na tym wspaniałym obrazku dużą wyrwę wyrysowała natura. Sierpniowe nawałnice zniszczyły ogromną ilość terenów leśnych i chyba już nigdy Bory Tucholskie nie będą takie jak kiedyś. Niemniej w dalszym ciągu mają one sporo do zaoferowania i jak tylko odpowiednie służby doprowadzą te miejsca do porządku, to będzie można z nich korzystać pełną gębą.






  • DST 104.56km
  • Teren 2.50km
  • Czas 03:55
  • VAVG 26.70km/h
  • VMAX 49.11km/h
  • Kalorie 4130kcal
  • Podjazdy 501m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pałuki, czyli Rogowo, Janowiec Wlkp. i Żnin

Niedziela, 27 sierpnia 2017 · dodano: 28.08.2017 | Komentarze 4

Niedziela, ostatni dzień urlopu, więc czas było ruszyć się po nadmorskim lenistwie i 8-dniowym odpoczynku od roweru. Na poranną wyrypę chętni byli także Kacper i Krzychu. Ruszyliśmy krótko po godzinie 8, wcześniej analizując burzową aurę na linii Żnin - Bydgoszcz i obraliśmy kierunek Pałuki, jadąc pod upierdliwy wmordewind. Najpierw pojechaliśmy w kierunku Rogowa przez Kruchowo, Jastrzębowo, Smolary i Lubcz. Na wylocie z Lubcza naszym oczom ukazały się zniszczenia jakie wyrządziła nawałnica 11 sierpnia...


Dalej krótki odcinek DK 5 i zameldowaliśmy się w Rogowie, skąd pomknęliśmy na Janowiec Wielkopolski. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę Rogowa ujrzeliśmy ogrom zniszczeń. Las między Rogowem, a Rzymem praktycznie przestał istnieć...


Drzewa połamane, niczym zapałki...


Taki obraz ciągnął się przez dobre paręset metrów. Wcześniej słyszałem o tych zniszczeniach z opowiadań różnych osób, ale nie sądziłem, że stało się to na taką skalę. Przyjemne ścieżki i tereny w rejonie jeziora Rogowskiego zamieniły się w wielkie pobojowisko. Aż się nie chce wierzyć :-( Dalej kontynuowaliśmy jazdę w kierunku Janowca. Minęliśmy Kołdrąb i po kilkunastu kolejnych minutach zameldowaliśmy się w Janowcu Wielkopolskim, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę na konsumpcję. Myślałem, że to miasto ma nieco więcej do zaoferowania, a faktycznie jest to takie zadupie. Gdyby nie zaniedbana fontanna, to największą "atrakcją" tego miasta byłby chyba sklep sieci "Biedronka" :D...


Z Janowca pojechaliśmy do pobliskiego Zrazimia obejrzeć stary, opuszczony kościół ewangelicki z 1892 roku...


Wejście do kościoła jest nieźle zarośnięte...


Po wejściu do kruchty można dostrzec stary, niemiecki napis...


W kościele nie zostało praktycznie nic, poza masywnym, kamiennym ołtarzem...


Widok od strony ołtarza...


Spojrzenie szerszym okiem...


Po wyjściu na zewnątrz dotarliśmy jeszcze do schodów, które prowadziły do dzwonnicy. Na samą górę wejść się nie da. Były tam zapewne wcześniej drewniane schody, których już nie ma. Dotarliśmy tylko na poziom piętra...


Po rekonesansie w kościele pomknęliśmy dalej w kierunku Żnina. Na tym odcinku wiało nam ładnie w plecy, więc prędkość znacząco wzrosła. W pewnym momencie na horyzoncie ukazał nam się mały punkcik, do którego stopniowo się zbliżaliśmy. Po kilku minutach wywnioskowałem, że będzie to jakiś szosowiec i zażartowałem, że go dogonimy. Kacper wziął to na poważnie i zaczął gonić, trzymając prędkość powyżej 40 km/h. Minęło kilka chwil i przegonił kolesia. My z Krzychem na spokojnie dojechaliśmy do niego po dłuższej chwili. Okazało się, że był to sympatyczny Pan, który wybrał się na ustawkę z kilkudziesięcioma innymi szosowcami ze Żnina i po prostu odpadł z grupy. Wspólnie gawędząc dojechaliśmy razem do Żnina w rejon stadionu, gdzie rozjeżdżało się sporo szosowców. Dowiedzieliśmy się, że w najbliższą niedzielę organizowany jest tam wyścig kolarski, gdzie swój udział zgłosiło już blisko 400 kolarzy. Mijając stadion pożegnaliśmy się z towarzyszem od szosy i pomknęliśmy dalej przez Wenecję, okolice Folusza i Chomiążę Szlachecką. W Gąsawce nad jeziorem Oćwieckim zrobiliśmy ostatni pit stop tego dnia...


Dalej leśnostradą pomknęliśmy do Gołąbek i przez Ławki i Kruchowo wróciliśmy do Trzemeszna. Mimo wietrznej i pochmurnej aury wyszedł przyjemny i ciekawy trip. Dzięki Panowie za wspólną jazdę ;-)


  • DST 390.44km
  • Teren 14.00km
  • Czas 17:17
  • VAVG 22.59km/h
  • VMAX 67.71km/h
  • Kalorie 14676kcal
  • Podjazdy 2115m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jeziora, góry i morze, czyli Kaszuby pełną gębą ;-)

Czwartek, 17 sierpnia 2017 · dodano: 19.08.2017 | Komentarze 6

Pewnego sierpniowego dnia Kacper rzucił hasło, że chciałby pojechać rowerem nad morze. Ja tego roku byłem już w lipcu, ale nie wykluczałem, że będzie kolejny raz. Układ wolnych dni lub okoliczności pogodowe sprawiały, że nie było kiedy pojechać. Dobry tydzień wcześniej padł konkretny termin. Był on oczywiście ułożony pode mnie. Kacper ma wakacje, więc jego dyspozycja była w zasadzie pełna. U mnie wyglądało to tak, że od poniedziałku mam urlop, ale podczas niego większość dni zagospodarowanych. Początek urlopu to wyprawienie roczku córce, a następny tydzień to wyjazd urlopowy z rodziną. Siłą rzeczy koniecznym było zaplanowanie wyrypy na środek tygodnia. Padło na czwartek 17 sierpnia z opcją dość wczesnego wyjazdu jeszcze w środę. Początkowo planowaliśmy ruszać o godzinie 17:00, ale już rano wiedziałem, że nie będę się w stanie wyrobić w czasie i ustaliliśmy, że ruszymy o godzinie 18:00. Trochę plany krzyżowały prognozy pogody. Pół biedy z wiatrem, który miał wiać w ryja albo z boku do czwartkowego poranku, gdyż nie miał być specjalne silny. Gorzej było z opadami. Zostały wydane na wieczór i pierwszą połowę nocy alerty pogodowe w postaci silnych burz z gradem dla województw kujawsko-pomorskiego i pomorskiego, czyli tereny na trasie naszej wyprawy. Od południa uważnie śledziłem mapy z radarami. Po południu rozpadało się na dobre, a front przesuwał się w kierunku wschodnim. Patrząc na to co się dzieje uznałem, że te alerty to dmuchanie na zimne, po ubiegłotygodniowych nawałnicach. Temperatura powietrza spadła, cieplejsza masa powietrza została wyparta, więc nie było "paliwa", by powstały komórki burzowe. Czekać należało tylko na ustanie opadów. Najpierw przesunęliśmy wyjazd na 18:30, następnie 19:00, aż w końcu na 19:15. Finalnie ruszyliśmy o 19:20, kilka minut po tym jak opady ustały. Początkowe fragmenty trasy to Kruchowo, Gołącki, Chomiąża Szlachecka, Annowo, Szczepanowo i Barcin. W tym momencie było już ciemno. Dosłownie na kilka sekund zatrzymaliśmy się w Barcinie nad rzeką Noteć...


I pomknęliśmy dalej przez Łabiszyn i Brzozę. Przed Bydgoszczą, w okolicach S10 wbiliśmy się na chwilę do lasu, aby bezczelnie nie wjeżdżać pod zakaz dla rowerzystów. Jest jedno miejsce, gdzie wyjeżdża się z lasu na DK10, a znak jest kilka metrów dalej. Teoretycznie nie widzi się tego znaku, a praktycznie zakaz tam obowiązuje. W razie zatrzymania zawsze jest jakaś linia obrony :D Przez Bydgoszcz przejechaliśmy dość sprawnie. Na stacji benzynowej w rejonie stacji PKP Bydgoszcz Leśna zrobiliśmy pierwszą przerwę na konsumpcję. W międzyczasie podeszła do nas para, która szukała pomocy w postaci napompowania koła. O ile z jednym sobie poradzili, bo dętka miała wentyl samochodowy, o tyle z drugim nie z uwagi na wentyl dunlopa. W tym momencie do akcji wkroczyła moja niezawodna, mała pompka i udało się problem rozwiązać ;-) Po kilku minutach przerwy jechaliśmy dalej w gęstej mgle przez Niemcz, Neklę, Pyszczyn i Kotomierz. I w tym miejscu skończyła się trasa, którą jechałem solo do Gdyni we wrześniu roku 2015. Kolejne kilometry to już zupełna nowość i świeżo wytyczony przeze mnie ślad. Korygowałem go jeszcze dzień przed wyjazdem z uwagi na zeszłotygodniowe nawałnice. Wyrzuciłem maksymalnie ilość odcinków terenowych z obawy przed brakiem możliwości przejazdu w Borach Tucholskich przez powalone drzewa. Ogólnie miałem sporo obaw czy uda nam się bezproblemowo pokonać te fyrtle, w dodatku pod osłoną nocy. Ale jak to się mówi - do odważnych świat należy ;-) Dalej jechaliśmy przez Serock, Świekatowo, Zalesie Królewskie i wjechaliśmy do Borów Tucholskich. Przejeżdżaliśmy nieopodal rezerwatu "Cisy Staropolskie im. Leona Wyczółkowskiego", najliczniejszego skupiska cisa na stanowisku naturalnym w Europie, które jest pod ochroną od 180 lat. Niestety pod osłoną nocy nie było szans nic zobaczyć. Kilka kilometrów dalej mijaliśmy miejscowość Wierzchucin, gdzie w okolicach można zobaczyć lej po wybuchu rakiety V-2. Od lipca 1944 do stycznia 1945 r. funkcjonował tam ściśle tajny poligon rakietowy „Heidekraut”, na którym Niemcy przeprowadzali próby z rakietami typu V. Noc nie pozwalała jednak nic zobaczyć, więc bez zastanowienia cisnęliśmy dalej. Mgła wciąż nie dawała za wygraną. Dopiero przez Śliwicami, gdzie zrobiliśmy przerwę odpuściła. Spodobało mi się to miasteczko, czyste i zadbane...


Kilka minut przerwy i kręciliśmy dalej. Wyjazd z miasteczka i okazało się, że natknęliśmy się na mokry teren. Na mapie wyglądało to jak droga asfaltowa. Próbowałem szukać alternatywnej trasy po asfalcie, ale trzeba było nadłożyć trochę kilometrów, więc postanowiliśmy jechać wytyczonym szlakiem. Teren po opadach mokry i miękki. Z drugiej strony gdyby było sucho, to nieźle kopalibyśmy się tam w piachu. Na szczęście po 4 kilometrach wyjechaliśmy na utwardzoną nawierzchnię. Przejechaliśmy przez Lipową i niebawem byliśmy w województwie pomorskim. Kolejne kilometry, to przyjemna jazda w otoczeniu lasów. Przed Czarną Wodą wbiliśmy się na DK22 z szerokim i wygodnym poboczem. Tu już świtało, ale z racji zachmurzenia nie było szans na ujrzenie wchodu słońca. W Kaliskiej ponownie wjechaliśmy w las i tak było aż do Starej Kiszewej. Od tej pory teren zaczął robić się coraz bardziej pofałdowany, było trochę zjazdów i podjazdów...


Jadąc przez Dębogóry, Wielki Klincz, Puc i Kłobuczyno dotarliśmy do Szymbarku. W międzyczasie złapał mnie kryzys z uwagi na brak snu. Oczy chciały mi się zamykać, głowa zrobiła się ciężka. Potrzebowałem szybko kawy, ale na horyzoncie nie było widać jakiegokolwiek punktu serwującego kawę. Jak się okazało musiałem zmagać się ze sennością przez blisko 50 km, bo dopiero przed Kartuzami trafiliśmy na lokalną stację benzynową. Ale wracając do rejonu Szymbarku, chcieliśmy zobaczyć słynny dom obrócony do góry nogami. Podjechaliśmy pod bramkę skansenu, ale skubany jest tak ukryty, że nie sposób go zobaczyć. Jechaliśmy, więc dalej. Od tego momentu zaczęło się coś czego się kompletnie nie spodziewałem. Przewyższenia i krajobrazy niczym w górach tyle, że bez szczytów. Z Szymbarku zjechaliśmy stromym zjazdem, na którym przy prędkości 40 km/h trzeba było hamować, gdyż droga wyłożona była płytami. Przemknęliśmy w sąsiedztwie rezerwatu przyrody "Szczyt Wieżyca". Na dole było niczym w jakimś wąwozie, na lewo strome zbocze, po prawej podobnie. Nazwy miejscowości też ciekawe, najpierw Piekło, następnie Niebo. Ogólnie klimat taki, że najchętniej zatrzymałbym się i dalej nie jechał. Ale jechać trzeba było. Odpuściliśmy nawet zrobienie zdjęć kilku fajnych widoków, by nie wypaść z rytmu jazdy. Dosłownie w tym rejonie można było zatrzymywać się co kilkaset metrów i cykać fotki. Gdy skończyło się zbocze po lewej stronie, to naszym oczom ukazało się spore jezioro Ostrzyckie. Tutaj już nie odpuściliśmy. Zatrzymaliśmy się, weszliśmy na pobliski pomost i delektowaliśmy się widokiem. Piękne jezioro z lasami i pagórami w tle. Odniosłem wrażenie jakbym jechał w kierunku Tatr, a nie morza...


Ogólnie to jezioro jest bardzo rozległe i zawiłe, tworzy kształt na wzór litery U. W Ostrzycach krajobraz tego jeziora zgoła odmienny...


Ale po drugiej stronie strome zbocza. Nawet punkty widokowe są do góry ulokowane. Gdyby nie długi dystans i ograniczenie czasowe z pewnością skusiłbym się na wejście do góry. Dalej czekała nas wspinaczka do miejscowości Złota Góra, gdzie na wyciągnięcie ręki mieliśmy kolejny punkt widokowy. W dole jezioro Brodno Wielkie...


Powoli zbliżaliśmy się do Kartuz i w końcu naszym oczom ukazała się stacja benzynowa. Obowiązkowy pit stop na kawę. Wypiłem kawę zjadając do tego dwa batoniki, w międzyczasie rozpogodziło się na dobre i ruszyliśmy dalej. Minęło dosłownie kilka minut i czułem się o niebo lepiej. Na co dzień nie pijam kawy praktycznie wcale, więc jedna kawa swoje zrobiła. Senność odeszła w zapomnienie. Jadąc w dalszym ciągu delektowaliśmy się kaszubskimi krajobrazami. Szybko przejechaliśmy Kartuzy i kręciliśmy dalej to góra, to dół przez Grzybno, Szarłata i Hopy, aż do DW 224. Frajda z jazdy była duża. Na podjazdach trzeba było się namęczyć, ale na zjazdach bez problemu przekraczaliśmy 50 km/h. Po wjeździe na DW 224 nie było inaczej. Wciąż góra - dół - góra. W Łebnie opuściliśmy drogę wojewódzką i przez Wyszecino, Barłomino, a następnie świetnym zjazdem dotarliśmy do Luzina. Przed Kębłowem zmuszeni byliśmy do objazdu z uwagi na remontowany odcinek drogi. Następnie Zelewo, Zamostne i Rybno. Mimo sporych przewyższeń jechało się przyjemnie, ale mając takie obrazki przed oczami inaczej być nie mogło...


Kilkaset kolejnych metrów przejechane i naszym oczom ukazał się znak. Spojrzałem na licznik, a tam blisko 310 km w nogach, spojrzałem na znak i stwierdziłem, że to nie dzieje się naprawdę :o Podjazd z kątem nachylenia 10%. Ale, jak nie my, to kto...


Po wjeździe do góry spojrzenie przez prawe ramię...


Kilka kolejnych chwil i byliśmy w rejonie Gniewina, gdzie znajduje się atrakcyjna wieża widokowa. Oczywiście w tym miejscu obowiązkowy postój na zwiedzenie tej atrakcji turystycznej...


Kacper dał sobie spokój i czekał na dole, a ja udałem się do kasy po bilet. W kasie Pani zapytała czy wchodzę, czy wjeżdżam windą. Zapytałem jaka to różnica, a Pani odpowiedziała, że w cenie. Skoro miałem w nogach 310 km, to różnicy nie zrobiło mi pokonanie 212 stopni schodów :D Wszedłem na górę wieży liczącej 44 metry wysokości i zacząłem delektować się widokami. Najpierw spojrzenie na jezioro Żarnowieckie i pobliskie morenowe wzgórza...


Obrót w lewo i rzut oka w stronę Morza Bałtyckiego...


Znowu trochę w lewo i mogłem obserwować kręcące się wiatraki na farmie elektrowni wiatrowych...


W kierunku południowym podziwiać można zbiornik górny elektrowni szczytowo - pompowej Żarnowiec. Na tyle duży, że nie dało rady go ująć w obiektywie...


Selfie po 310 km jazdy musiało być...


I panorama. Trochę ręka zadrżała, ale efekt całkiem przyjemny...


Z dołu wieża prezentuje się okazale...


Po trochę dłuższej przerwie kręciliśmy dalej. I od razu gęba była uśmiechnięta. Stromy i nielegalny, bo z zakazem zjazd (teren elektrowni) i padł w moim wykonaniu rekord jeśli chodzi o prędkość maksymalną. Na liczniku 67,71 km/h :-) Pewnie można było więcej, ale na łuku drogi z bagażnikiem i sakwą nie miałem odwagi. Jeden malutki błąd i wylądowałbym gdzieś w zaroślach. Na dole rzut oka na spory akwen wodny. Tutaj na pierwszym planie fragment Kanału Żarnowieckiego...


Nieco dalej jezioro Żarnowieckie...


W Żarnowcu zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie w celu zakupu wody. Słońce dawało o sobie znać, więc koniecznym było zadbać o uzupełnianie płynów. Do Krokowej dostaliśmy się w kilka minut po ruchliwej DW 213. Na szczęście szybko się to skończyło, bo następne kilkanaście kilometrów (odcinek Krokowa - Swarzewo), to jazda po ścieżce rowerowej ulokowanej na nasypie dawnej linii kolejowej...


Następnie krótki odcinek po DW 216 i o godzinie 14:20 byliśmy u celu naszej podróży. Władysławowo zdobyte!!!


Pierwsze co, to udaliśmy się po zakup biletów na pociąg, by dostać się do Gdyni. Okazało się, że nie można było zakupić biletu na rower. Trzy pociągi, które nas interesowały między godzinami 15, a 17 i żadnych szans na dojazd do Gdyni. Nastąpiła szybka analiza sytuacji i najpewniejszym rozwiązaniem okazało się dojechać rowerem do Rumi i stamtąd SKM do Gdyni. Kacper nie był z tego rozwiązania zadowolony, ale ten plan był pewny. W tym wypadku zostało nam tylko 40 minut na pobyt w mieście. Bez zastanowienia udaliśmy się w kierunku plaży. Wchodzimy, a tam rój :D


Zajęliśmy miejscówkę po płotem, przebraliśmy się i dzida do wody. Najpierw ja, a następnie Kacper. Sprzętu i bagażu trzeba było przecież pilnować. Morska woda zadziałała orzeźwiająco, tego nam trzeba było. Następnie szybki ubiór, ostatnie spojrzenie w kierunku otwartego morza...


I ruszyliśmy na bonusowy odcinek do Rumi. Tutaj bez kombinowania i patrzenia w nawigację, pojechaliśmy DW 216 przez Redę na dworzec PKP w Rumi. Szybki zakup biletu w kasie (rowery w SKM przewozi się gratis) i oczekiwaliśmy na przyjazd pociągu...


Bezproblemowo dotarliśmy do Gdyni, gdzie mając około pół godziny czasu zrobiliśmy zakupy na podróż. Jak się później okazało bana została podstawiona 20 minut po godzinie odjazdu i ruszyła z 25 minutowym opóźnieniem. Gdyby tak od razu to zakomunikowano (bo co 10 minut zwiększano czas opóźnienia), to dokręciłbym sobie po okolicy do 400 km. Niemniej, takiego kilometrażu się zupełnie nie spodziewałem. W planach było 350 km i był nawet plan awaryjny na wypadek problemów (miałem na uwadze pierwszą tak długą wyprawę Kacpra) z dojazdem z Kartuz prosto do Gdańska, albo z Luzina do Wejherowa. Wszystko jednak tego dnia udało się perfekcyjnie. Mając na względzie, to co zobaczyłem na Kaszubach, bardzo dynamiczną jazdę na sporych przewyższeniach i zaliczony kilometraż bez wahania stwierdzam, że jest to na chwilę obecną moja wyprawa życia. Przeżyć ten dzień w taki sposób, to było coś pięknego. Kacper dzięki za wspólną jazdę oraz gratuluję pokonania bariery 300 km i to w takim stylu!!!

Poniżej trasa, którą pokonaliśmy (w dwóch miejscach urwało nieco ślad przez zgubiony GPS):