avatar

Maniek1981 Trzemeszno








I n f o r m a c j e :
Przejechane kilometry: 99619.70 km
Km w terenie: 12637.80 km (12.69%)
Czas na rowerze: 162d 04h 06m
Średnia prędkość: 25.58 km/h
===>>> Więcej o mnie <<<===





2024
button stats bikestats.pl

2023
button stats bikestats.pl

2022
button stats bikestats.pl

2021
button stats bikestats.pl

2020
button stats bikestats.pl

2019
button stats bikestats.pl

2018
button stats bikestats.pl

2017
button stats bikestats.pl

2016
button stats bikestats.pl

2015
button stats bikestats.pl

2014
button stats bikestats.pl

Odwiedzone gminy


Strava



Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maniek1981.bikestats.pl



Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawy 500... / ultra

Dystans całkowity:5796.20 km (w terenie 274.00 km; 4.73%)
Czas w ruchu:222:54
Średnia prędkość:26.00 km/h
Maksymalna prędkość:71.94 km/h
Suma podjazdów:32498 m
Maks. tętno maksymalne:180 (96 %)
Maks. tętno średnie:138 (73 %)
Suma kalorii:94873 kcal
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:579.62 km i 22h 17m
Więcej statystyk
  • DST 536.46km
  • Czas 19:30
  • VAVG 27.51km/h
  • VMAX 65.15km/h
  • HRmax 167 ( 89%)
  • HRavg 129 ( 68%)
  • Kalorie 9413kcal
  • Podjazdy 2710m
  • Sprzęt Siwobrody Kozak
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2022 - DNF

Sobota, 10 września 2022 · dodano: 28.09.2022 | Komentarze 0

Nastał dzień, którego oczekiwałem od dłuższego czasu - Maraton Północ Południe 2022. Trasa biegnąca spod latarni morskiej na Helu do schroniska Głodówka w Tatrach...


Pogoda od samego rana nie rozpieszczała, zimno, wietrznie, ale bez większych opadów. Start nastąpił o godzinie 9:00. Pod eskortą wozu policyjnego cały peleton dojechał do Władysławowa, gdzie na wyjeździe z miasta nastąpił start ostry. Od początku zakotwiczyłem się w pierwszej grupie, gdzie dyktowane było szybkie tempo. Po kilku minutach na pierwszym podjeździe odjechało kilku najmocniejszych zawodników. Ja kręciłem swoje, nie podpalając się, bo przecież do mety w tym momencie było grubo ponad 900 km. Podjazd w Czymanowie koło elektrowni Żarowiec poszedł sprawnie. Dalej kręciłem w kilkuosobowej grupie, a współpraca szła wzorowo. Minęliśmy Luzino i zaczęły się liczne podjazdy, zjazdy i tak przez najbliższe 100 km. Pierwszy postój zrobiłem przed 160 km na Orlenie. Uzupełniłem bidony, zjadłem ciepły posiłek, poprawiłem batonem i ruszyłem dalej. Kolejne kilometry jechaliśmy we dwójkę z Kubą Szumańskim. Tempo było optymalne i jechało się przyjemnie. Nie przeszkadzał nawet lekki deszczyk, który padał od czasu do czasu. Gdzieś w rejonie Osiecznej dojechała do nas trójka, w której byli między innymi Michał i Tadzik z Warszawy (to z nimi pokonałem kolejne kilometry). W Śliwicach zaczęło mocniej padać. Zatrzymaliśmy się z Michałem i Tadzikiem, by ubrać kurtki i ochraniacze na buty. Kuba pomknął dalej do przodu. Padało coraz mocniej. Odcinek od Świecia nie był przyjemny, do tego do butów od spodu dostała się woda. W Świeciu obowiązkowy postój. Tam też odczytałem info od znajomych, że mój GPS coś fiksuje, bowiem na mapie od kilku godzin stoję w miejscu. Okazało się, że urządzenie się wyłączyło. Szybki telefon do organizatora, instrukcja jak postąpić i dalej wszystko działa jak powinno. Postój postanowiłem wykorzystać na wysuszenie skarpet wykorzystując suszarkę w toalecie. Po wysuszeniu zabezpieczyłem skarpety przed mokrymi butami i komfort termiczny od razu się poprawił...


Pozostało jeszcze porządnie się najeść, co uczyniłem. Jak się później okazało, było to niestety ostatnie jedzenie, ale o tym za chwilę. Po posiłku, uzupełniliśmy bidony i ruszyliśmy dalej. Pogoda w dalszym ciągu nie rozpieszczała. Padało z krótkimi przerwami. Kolejne kilometry to nic szczególnego, jazda w deszczu pod osłoną nocy. Kolejny postój w Golubiu Dobrzyniu. Tam już mój organizm nie bardzo chce przyjąć pokarm. Zjadam, więc tylko batona i jedziemy dalej. I tak, aż do Płocka. W międzyczasie dogoniliśmy kilkuosobową grupkę i niezłym tempem jedziemy dalej w kilkanaście osób. Nawet nie wiem kiedy, gdzieś z tyłu zostali Michał i Tadzik. Przed Sierpcem postanowiłem się zatrzymać, bo pęcherz cisnął już mocno :-D Zostałem więc sam, ale kręciłem dalej swoim tempem. Przejechałem Sierpc i kierowałem się w kierunku Płocka. Powoli zaczynałem odczuwać ubytek sił w wyniku braku jedzenia, ale też nie czułem się najlepiej w kwestii żołądkowej. Do Płocka jednak pozostawało coraz mniej kilometrów, co można było zaobserwować pobliską petrochemię...


W Płocku na Orlenie najpierw postanawiam zrobić 30 minut drzemki z uwagi na dyskomfort układu pokarmowego. Następnie próbuję zjeść. Kupuję dwie smacznie wyglądające kanapki i kawę (bowiem za chwilę będzie świtać, więc załączy się zamulanie). Zrobiłem dwa kęski kanapki i wszystko poszło w kosz. Nie mogłem jeść, wszystko momentalnie rosło. Wypiłem kawę i ruszyłem samotnie dalej. Kolejne kilometry to nudne i płaskie drogi wzdłuż Wisły. Deszcz nasilał się, a ja czułem, że za chwilę kompletnie opadnę z sił. No, ale skąd miałem je mieć, skoro organizm nie chciał przyjmować pokarmu. Dojechałem do lokalnej stacji benzynowej przy DK92. To był 520 km trasy, czyli od Świecia, gdzie zjadłem ostatni normalny posiłek przejechałem pyknęło ponad 230 km. Głowa chciała jechać dalej, ale organizm nie miał już z czego. Podjąłem jedyną w moim mniemaniu słuszną decyzję, o wycofaniu. Odpocząłem chwilę i ruszyłem w kierunku Łowicza, skąd zamierzałem dojechać pociągiem do Wrześni...


Siedziałem na dworcu przybity i zły, że się nie udało. Przecież szło świetnie, w Świeciu miałem ponad godzinę zapasu względem tego co sobie założyłem. Na 520 km, gdzie podjąłem decyzję o wycofaniu miałem z kolei godzinny poślizg względem założeń. Można powiedzieć, że tylko godzinny, biorąc pod uwagę moje problemy żywieniowe. Stało się jednak coś czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Musiałem podjąć tą trudną dla mnie decyzję. Trudne były także warunki na tym maratonie, co pokazuje wygląd roweru...


We Wrześni czekał na mnie Wiktor, który odwiózł mnie do domu. Wiktor wielkie dzięki za to. W domu z kolei żona zrobiła pyszny i pożywny rosołek, który jakoś udało się zjeść, ale dalej do końca dnia już nic nie zjadłem, gdzie normalnie po maratonach wciągam wszystko co mam w zasięgu. Dzisiaj, gdy emocje już opadły patrzę na to z boku i uważam, że nie ma się czego wstydzić, czy żałować. Nigdy nie wiemy, kiedy dopadnie nas jakieś dziadostwo. Jedno wiem. Na pewno wrócę na trasę MPP wyrównać rachunki. Mam tylko dylemat czy uczynić to w roku 2023, czy później, bowiem w 2023 odbywa się górski odcinek MRDP. Z pewnością mam dużo czasu do podjęcia decyzji i całkiem sporo czasu na przygotowania. PozdRower :-)




  • DST 401.18km
  • Teren 270.00km
  • Czas 22:30
  • VAVG 17.83km/h
  • VMAX 56.01km/h
  • HRmax 168 ( 89%)
  • HRavg 130 ( 69%)
  • Kalorie 9152kcal
  • Podjazdy 2443m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gothica Trail 2022, czyli największy wpier*ol jaki w życiu dostałem

Piątek, 27 maja 2022 · dodano: 26.06.2022 | Komentarze 0

Start w ultramaratonie, ale nie szosowym. Pierwszy raz pojechałem na ultra, gdzie większość trasy prowadziła przez dukty polne i leśne - Gothica Trail 2022 ze startem i metą w Jarosławcu...


Muszę przyznać, że na tym ultramaratonie było wszystko, a "doznania" potęgowała pogoda. Najpierw był porywisty wiatr w pysk, niemal do samego Koszalina i pierwsza porcja deszczu. Następnie było błądzenie w lasach oraz Tychowie, gdzie miałem zaplanowany postój na Orlenie. Zanim znalazłem obajtkową stację, to dorwało mnie gradobicie i przymusowy postój. Po uzupełnieniu bidonów i żołądka ruszyłem dalej. Długo nie trzeba było czekać i nadeszła konkretna burza z porywistym wiatrem i gradem, więc kolejny przymusowy postój. Po przejściu burzy rzecz jasna spora ilość błota, ale trzeba było jechać. Na 215 kilometrze czekała mnie wspinaczka koło elektrowni Żydowo. Muszę przyznać, że z góry widok był zacny...




Następnym punktem docelowym był Polanów, gdzie zaplanowany miałem postój w sklepie celem zakupu wody i jedzenia. Podczas postoju przeszła kolejna pompa. Jak tylko trochę odpuściła, ruszyłem dalej. Było kilkanaście minut do Warblewa, gdzie zlokalizowany był punkt, w którym można było się najeść i przespać. Niestety nie był on w żaden sposób oznaczony i po prostu go przejechałem. Oznaczało to, że najbliższy czynny punkt będę miał w Kobylnicy koło Słupska, czyli 125km jazdy w nocy bez dostępu do czegokolwiek. Niezrażony tym jechałem dalej, bo jakieś tam jedzenie miałem ze sobą, a bidony były pełne. Za Warcinem zaczęło znowu padać, z każdą minutą coraz mocniej. Przez dwie godziny dosłownie lało, a temperatura powietrza wynosiła 4 kreski powyżej zera. Leśne dukty były pełne błota i wody. Ochraniacze na buty przemokły. W jednym miejscu zaliczyłem upadek w momencie jak przednie koło złapało uślizg w błocie. Na 320 kilometrze zatrzymałem się, by coś zjeść. Okazało się, że ulewny deszcz przemoczył też torbę, którą miałem założoną na kierownicy i jedzenie się rozmoczyło. Pozostała jazda tylko na batonach. Podczas postoju dojechał jeden z zawodników i wspólnie do mety ostatnie 80km pokonaliśmy razem. Zaliczyliśmy jeszcze krótki postój w Kobylnicy, by zjeść coś ciepłego i pomknęliśmy do mety. Na mecie zameldowałem się z po 26 godzinach i 12 minutach od startu. Dało to znakomite 11 miejsce w stawce ponad 230 zawodników. Pierwsza dziesiątka była na wyciągnięcie ręki, ale straciłem trochę czasu na błądzeniu. Nie ma co jednak narzekać, w ciemno wziąłbym taki wynik przed startem. A, że na trasie lekko nie było, niech zobrazują poniższe zdjęcia roweru po przejechaniu trasy...








  • DST 553.25km
  • Czas 20:31
  • VAVG 26.97km/h
  • VMAX 65.52km/h
  • HRmax 180 ( 96%)
  • HRavg 138 ( 73%)
  • Kalorie 8651kcal
  • Podjazdy 3726m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puchar Polski w ultramaratonach kolarskich "Piękny Zachód 2020"

Sobota, 5 września 2020 · dodano: 13.09.2020 | Komentarze 1

Ostatnia, kończąca sezon runda Pucharu Polski w ultramaratonach kolarskich "Piękny Zachód". Przyjazd na miejsce dzień wcześniej w godzinach wczesnowieczornych. Szybkie ogarnięcie pakietu startowego, roweru, garderoby (prognozowane burze), krótkie rozmowy i sen. Rano pobudka, szybka toaleta, śniadanie i czas szykować się do startu...


Jako, że na trasie naszego ultramaratonu przejeżdżać miał etapowy wyścig kolarski, start odbywał się wyjątkowo od grup najwolniejszych do najszybszych. Startowałem w grupie 14 (na 16) o godz. 8:05. U boku znane już mi osoby: Piotr, Adam, Dorota, Stasiu i Paweł...

Ruszyliśmy punktualnie. Przejechaliśmy może 5 km  i zaczęło padać. Za chwilę zamknięte rogatki na przejeździe kolejowym. Ale pierwsze koty za płoty i dalej już jechaliśmy swoje, równo po zmianach, trochę w deszczu, trochę z bocznym wiatrem. Postój na rogatkach spowodował, że dość szybko doszła nas grupa startująca za nami. Wspólnie pokręciliśmy nieco, a następnie puściliśmy mocniejszych do przodu. Jeszcze przed pierwszym punktem kontrolnym w Kożuchowie dogoniliśmy Piotra i jego grupę. Taki był plan. Tempo miało być dość mocne, póki będzie płasko. Z tej grupy zabrali się z nami Czesia i Piotr, więc jechaliśmy 7-osobowym składem...


Krótko przed drugim punktem kontrolnym dojechała do nas trójka z najmocniejszej grupy z Sylwią i Rafałem. I tak w 10 osób zameldowaliśmy się w Dąbrowie Bolesławieckiej...


Z punktu ruszyliśmy w siedem osób. Za Bolesławcem na hopkach zostawiliśmy trzy osoby i dalej cisnęliśmy we czwórkę: Adam, Dorota, Piotr i ja. Po chwili zaczęło padać i zerwała się burza. Szybka decyzja, postój, ubieramy kurtki, ochraniacze. W tym czasie minęła nas urwana trójka. Ale jeszcze przez Pielgrzymką odrobiliśmy starty, bowiem na przyodzianie garderoby zatrzymała się wspomniana trójka. Przed Kaczorowem Adamowi wypadła lampka i do trzeciego punktu kontrolnego dojechaliśmy we trójkę. Na moment przestało padać. Zjedliśmy żurek, dopchaliśmy się ciastem i ruszyliśmy szybko dalej, bowiem nadciągał pogodowy armagedon. Grzmoty, błyskawice, na niebie dosłownie czarno. Uciekaliśmy przed sporą burzą. Można powiedzieć, że z sukcesem, bowiem trafił nas tylko lekki opad. Patrząc na to co działo się za naszymi plecami, trzeba przyznać, że mieliśmy szczęście.

Do Jarkowic dotarliśmy po 10h 30m jazdy. Tam był zlokalizowany czwarty punkt kontrolny. Na nim czekały na nas przepaki. Szybkie przebranie się w suchą i cieplejszą na noc odzież, ciepły makaron, smarowanie łańcucha i można było ruszać dalej. Nastąpiły przetasowania. Adam i Czesia szybciej zebrali się z punktu i trzeba było gonić. Z Piotrem i Dorotą ruszyliśmy na pierwszy poważniejszy podjazd, przełęcz kowarska nieopodal Okraju. Niestety Dorota została z tyłu. Uznaliśmy z Piotrem, że jeśli jej strata nie będzie duża, to poczekamy na kolejnym punkcie kontrolnym. W międzyczasie na zjeździe do Kowar rozpętała się ulewa, co w połączeniu z mgłą mocno skomplikowało sprawny zjazd. We dwójkę dojechaliśmy do Karpacza, gdzie na kolejnym podjeździe wyprzedziliśmy Czesię. I zaczął się najgorszy odcinek trasy. Nie żaden stromy podjazd, a zjazd!!! Takie karkonoskie piekiełko. Mgła ograniczająca widoczność do 10 metrów, mokro, ślisko, ciemno, a droga dziurawa. Cały czas pełne skupienie, zaciśnięte klamki hamulców i ostrożny zjazd. Mimo tego cztery razy wjechałem w takie wyrwy, że ledwo kierownicę w rękach utrzymałem.

Następnych kilka kilometrów było bardziej płaskich, dojazd do Szklarskiej Poręby i czekał nas najbardziej wymagający podjazd do "zakrętu śmierci". Dogoniliśmy Adama i dalej jechaliśmy we trójkę. Zjazd do Świeradowa przyjemny, ale z uwagi na warunki bez szaleństwa. Za Świeradowem jeszcze trochę w dół i na kolejnym punkcie kontrolnym mogliśmy uzupełniać puste żołądki serwowaną pizzą. W międzyczasie na punkt dotarła Czesia z Krzychem Fijołkiem, który wcześniej złapał kapcia. Sprawdziliśmy gdzie znajduje się Dorota, jednak była zbyt daleko, byśmy na nią mogli czekać. Z punktu zebraliśmy się w piątkę. Krzychu podyktował dość szybkie tempo, ale każdy bez marudzenia trzymał koło. Moje problemy zaczęły się za Lubaniem. Moja lewa, nie w pełni sprawna dłoń (najpierw oberwała na zjeździe z Karpacza) miała dość, bowiem każdy łuk drogi był sfrezowany. Zacząłem odczuwać duży dyskomfort w dłoni i odpuściłem grupę. Zostałem sam. Na punkt kontrolny w Iłowie wjechałem dziesięć minut później jak grupa. Ja w zasadzie wszedłem podbić kartę, to grupa zbierała się do odjazdu. Postanowiłem maksymalnie skrócić czas postoju. Zjadłem małą porcję makaronu, wypiłem ciepłą herbatę i ruszyłem dalej.

Dalej jechałem samotnie. Płaskie drogi dłużyły mi się masakrycznie. Nie lubię tej części, gdzie już wyjechałem z gór i dalej nic się nie dzieje, ciągnie się wszystko jak flaki z olejem. Nim dotarłem na punkt kontrolny w Lubsku moja dłoń jeszcze trochę odczuła odcinki brukowe. W Lubsku pojawiłem się o godzinie 4:32. Ponownie grupa od której odpadłem zbierała się do odjazdu. Szybko zapytałem Piotra o której się tu zjawili i odpowiedź: 4:15. Traciłem coraz więcej. Bez zastanowienia zjadłem ryż, popiłem kawą (bo za chwilę będzie świtać, czyli będzie brało mnie spanie) i zebrałem się w pogoń. Odrobiłem na punkcie kilka minut, bowiem ruszyłem jakieś siedem minut za grupą. Jednak postoje w pojedynkę, to spory handicap, na nikogo się nie czeka, załatwia swoje i jedzie dalej. Do Krosna Odrzańskiego dotarłem sprawnie, tam minąłem małą grupkę. Dwójka zawodników zabrała się ze mną. Po kilku minutach na horyzoncie pojawiły się trzy postacie. Powoli, mozolnie, ale z każdym kilometrem odrabialiśmy dystans. Jakieś 20 km przed metą udało się dogonić. Okazało się, że to Piotr, Czesia i Adam.  Nie wyglądali na świeżych, nie dawali zmian. Piotr ciągnął całą grupę. Ja po pościgu też postanowiłem nieco odpocząć...


Szarpnąłem jeszcze niecałe dwa kilometry przed metą, tak żeby urwać tą minutę do klasyfikacji, żeby zmęczyć się jeszcze na koniec. Na metę wjechałem z czasem 23h 33m. Trafiłem niemal idealnie według założeń i rozpisanej taktyki przed startem. Założenie było na 23h 30m. Udało się niemal perfekcyjnie, chociaż gdyby nie deszcz i mgły, to zapewne zszedłbym poniżej 23h. Ale nie ma co narzekać. Robota zrobiona, wynik w porządku, więc sezon ultra dobrze zakończony...


Kategoria Open: 22/83
Wszyscy: 29/110


Jako, że był to ostatni start, to na koniec małe podsumowanie klasyfikacji końcowej Pucharu Polski w ultramaratonach kolarskich 2020:
Klasyfikacja generalna (wszyscy): 26/502
Kategoria Open: 17


Myślę, że jak na pierwszy sezon w pucharze, to wstydu nie przyniosłem. Co będzie dalej? Zobaczymy, czas pokaże :-)



  • DST 1025.80km
  • Czas 38:38
  • VAVG 26.55km/h
  • VMAX 61.20km/h
  • HRmax 168 ( 89%)
  • HRavg 125 ( 66%)
  • Kalorie 14843kcal
  • Podjazdy 5997m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk - Bieszczady Tour 2020

Piątek, 21 sierpnia 2020 · dodano: 27.08.2020 | Komentarze 8

Nareszcie!!! Nadszedł długo wyczekiwany dzień, czyli start w prestiżowym ultramaratonie Bałtyk - Bieszczady Tour!!! Długo biłem się z myślami, czy startować w sobotę rano, czy w piątek wieczorem. Jeden mocny argument za sobotą był, ale finalnie postawiłem na piątek ze względu na logistykę w drodze do Świnoujścia, oraz chęć nieco dłuższego pobytu w Bieszczadach. Trochę nieracjonalnie myśląc o jak najlepszym wyniku, ale będą przecież kolejne edycje. Przed godziną 14 ruszyłem pociągiem do Świnoujścia. W pociągu spotkanie z już znajomymi ultrasami, Przemkiem, Rafałem, ale byli też inni. Podróż przebiegła w miłej atmosferze i około godziny 16:30 zameldowaliśmy się w Świnoujściu. Najpierw przeprawa promowa...


Na zachodnim brzegu rozpoczęło się szukanie lokalu z dobrym jedzeniem. Udało się i na ruszt poszły pierogi nadziewane boczkiem i kaszą gryczaną. Po posiłku pojechałem do chłopaków z TCT Poznań. Tam szybki prysznic, ogarnięcie ostatnich rzeczy i kierunek prom. Przeprawa na drugi brzeg i oczekiwanie na start. Widać było nieco organizacyjny chaos (ponoć prom zbyt późno został podstawiony). Udaje się jednak organizatorom szybko opanować sytuację i można było stanąć na linii startu...


Dokładnie o godzinie 20:07 nastąpił pierwszy wystrzał i ruszyłem na trasę, ruszyłem realizować swoje marzenie. Przed startem była jakaś tam taktyka, myśl, by pojechać większy odcinek trasy razem z Mirkiem Paździorą (jechaliśmy sporo kilometrów razem na Pięknym Wschodzie). Ale założenie to jedno, a realia drugie. Mirek postanowił nie szaleć i ruszył bardzo asekuracyjnie. Ja też zamierzałem nie szarżować, bo 1015 km, to nie przelewki (do tej pory moim maksem było 632 km). Ale tak jakoś niemrawo poszło to ze startu, że postanowiłem rozbujać towarzystwo. Na początku była nas czwórka, ale Damian Szczucki przed startem otwarcie powiedział, że nie będzie dotrzymać mi tempa. Szybko, więc zrobiła się nas trójka: Dorota Orłowska, Szczepan Birkos i ja. Kilka minut i Szczepan się zatrzymał (chyba włączyć oświetlenie). Zostaliśmy z Dorotą we dwójkę. Takiego scenariusza nie zakładałem. Na początkowych kilometrach wiatr jednak nie przeszkadzał, więc jechaliśmy swoje. W Płotach na PK1 zameldowaliśmy się szybko, chwilę po 22:30. Szybka toaleta, woda do bidonów, drożdżówka i jechaliśmy dalej.

Wyjeżdżając z punktu minęliśmy się z goniącą nas trójką. Był tam Piotrek Krupski, z którym umówiłem się, że spotkamy się na pierwszym punkcie. Strata czasowa była jednak większa, więc nie czekaliśmy. Uznałem, że trasa jest na tyle długa, że spokojnie gdzieś się spotkamy. Na wyjeździe z Płotów trafiamy rzęsisty deszcz, który przyjemnie orzeźwia, bowiem temperatura 27°C do komfortowych nie należała. Od tego momentu wiatr bardziej przeszkadzał. Zanim dojechaliśmy do Drawska Pomorskiego konieczny był krótki postój, gdzieś w totalnych ciemnościach między lasami. Dorocie poluzowały się śruby w bloku. Sprawne dokręcenie śrubek i cisnęliśmy dalej. W Drawsku na PK2 dowiedzieliśmy się, że nasza przewaga nad resztą stawki wzrosła. Zjadamy kanapkę, uzupełniamy bidony i ruszamy w kierunku Piły.

Droga do Piły, to nic ciekawego, trochę tirów na DK10, trochę wiatru w twarz. W Pile na PK3 zameldowaliśmy się o godzinie 4:42. Trochę ciepłego makaronu, standardowo woda, i toaleta, do której trochę jednak trzeba było podejść. Zbieraliśmy się do odjazdu, to na punkt wjechało dwóch zawodników. Dzień powoli budził się do życia. Jechaliśmy po znajomym mi odcinku DK10 w stronę Nakła. Powoli zaczęło brać mnie na sen, ale wytrwale dojechaliśmy do PK4. Krótki postój, woda, baton, zupa, która była jednak trochę za gorąca (czas naglił).

Ruszyliśmy w stronę Solca Kujawskiego. W międzyczasie z punktu w Nakle szybciej zebrał się inny zawodnik i od tej pory już nie jechaliśmy na czele. Ale nie przejmowałem się tym. Najważniejsze było trzymać się założeń, a to szło idealnie. Do czasu. Senność dawała się mi coraz bardziej we znaki. Do Solca trzymałem ledwo tempo 25 km/h, nie bez znaczenia był też wciąż boczny wiatr. W Solcu na PK5 zjedliśmy makaron i postanowiliśmy zrobić 30 minut drzemki (z uwagi na mnie). Okazało się to być strzałem w dziesiątkę. Postawiło mnie to na nogi. W międzyczasie na punkt dojechał Piotrek (mało tego byli też Seba i Radzik).

Zebraliśmy się do dalszej jazdy w dziesięć osób. Miało pójść łatwiej i sprawniej. I było, na chwilę. Zanim dojechaliśmy do DK15, w okolicach Torunia spadły na nas hektolitry wody. Miałem wrażenie, że ktoś tam do góry opróżnił zbiorniki retencyjne. Wszystko totalnie przemoczone, na drodze płynąca rzeka. Trudno, trzeba było jechać. Plusem było to, że wiatr się od tego momentu odwrócił i wiał w plecy. Po około pół godzinie przejaśniło się i gdy już wiatr nas z grubsza wysuszył dopadł nas kolejny opad. Na PK6 w Kowalu zameldowaliśmy się o 14:20. Miła obsługa, pyszne jedzenie, a ciacho pierwsza klasa. Zjedliśmy i ruszyliśmy dalej.

Wciąż jechaliśmy w dziesięć osób, aż do Łowicza. Tam na PK7 szybki prysznic, suche ubrania, przepak, jedzenie, woda i można było jechać dalej. Została nas siódemka (trójka postanowiła coś pospać). Kilkanaście minut jazdy i trzeba było ubierać kurtki, znowu deszcz. Z każdą minutą padało coraz bardziej, więc zatrzymałem się, by założyć ochraniacze na buty. Straciłem około kilometra, ale systematycznie odrabiałem do grupy. Gdy dopadłem grupę, postanowiłem utrzymać tempo, bowiem z przodu była jeszcze dwójka, która odjechała przy zakładaniu kurtek. Dociągnąłem całą grupę i zjechałem na tył nieco odpocząć. O godzinie 22:22 dotarliśmy do Opoczna na PK8. Kolejne osoby zostały, by pospać. Piotrek kombinował worek od śmieci, by na siebie zarzucić, bowiem kurtka już przemokła.

Ruszyliśmy w piątkę. Przestało padać gdzieś przed Skarżyską Kamienną. Odcinek od Skarżyskiej do Starachowic, to coś pięknego, góra - dół, góra - dół. Bardzo fajna, dynamiczna jazda i o godzinie 2:24 meldujemy się na PK9. Tutaj już wcześniej założyliśmy krótką drzemkę. Zjedliśmy, przebraliśmy się w suchy ciuch (już ostatni) i poszliśmy odpocząć. Po 35 minutach budzik oznajmił, że czas ruszać dalej. Dorota jednak ma mały dołek. Skarpeta sucha, ale but mokry. Postanawia za wszelką cenę nieco osuszyć buty (nie chciała foliówek na skarpety). Chciałem jechać, ale uznałem, że skoro wspólnie pokonaliśmy blisko 700 km od startu, to nie zostawię jej na punkcie i pomogę do samej mety. Musiałem jednak mocno pilnować założeń czasowych. Pobyt w punkcie przedłużył się o kolejne pół godziny, buty suszyły się na ciepłych rurach w kotłowni, a my postanowiliśmy to wykorzystać na dalszą drzemkę. Po tym czasie udaje się ruszyć.

Do Sandomierza sucho, bez deszczu, ale blady świt powoduje u mnie znowu uczucie senności (tak po prostu mam). Kolejne drzemki nie wchodziły w rachubę, więc zaczynam mówić do siebie, śpiewać, Dorota daje mi shota z kofeiną. Jest lepiej, kierujemy się na Sandomierz. W Sandomierzu na PK10 krótki posiłek, obowiązkowo kawa i czas ruszać dalej. Ale są wątpliwości, po drugiej stronie rzeki niebo czarne. W międzyczasie mija nas na punkcie zwycięzca kategorii Open Paweł Pieczka. Postanawiamy ruszać.

Kilka minut i znowu zaczęło lać. Kurtki poszły w ruch i jechaliśmy dalej. Deszcz z nami także, niemal do samej mety. Po drodze do Łańcuta chyba zaczęło wychodzić zmęczenie u części grupy, tempo spadło, zaczęło się gadanie. Po kilku minutach postanowiłem, że nie możemy się tak wlec, i wyszedłem na czoło. Zrobiło się cicho i wszyscy ładnie zaczęli jechać. Jechaliśmy w strugach deszczu, ale wciąż na przód i nagle... boooooom. Podskoczyłem na czymś, spoglądam na tylne koło i laczek. Pierwsza myśl, to uszkodzona opona, bo aż mnie do góry wybiło. Na szczęście tylko dętka okazała się być uszkodzoną...


Minęła nas ekipa teamowa z Włocławka. Po usunięciu awarii ruszam na wnerwieniu (bo znowu stracony czas) do przodu. Grupa jedzie za mną, ale Piotrek ma już ewidentnie kryzys i do tego problemy z nawigacją. Zostaje z tyłu trzymając się za chłopakami z Włocławka. My pognaliśmy do przodu. Z Piotrkiem widzieliśmy się jeszcze na PK11 w Łańcucie. Tam dopompowuję też koło pompką z manometrem dzięki uprzejmości chłopaków z Włocławka. Ruszamy dalej we trójkę: Dorota, Tomek i ja.

Odcinek do Birczy przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Piękna, wąska droga przez las, wymagające podjazdy. Od razu kręciło się z uśmiechem na twarzy. W Birczy na PK12 meldujemy się o godzinie 15:37. Krótki postój i lecimy we trójkę dalej. Kolejne piękne odcinki i podjazdy pokonujemy w drodze na Ustrzyki Dolne. Czuć już wyraźnie klimat Bieszczad. Gdzieś w okolicy Brzegów Dolnych stwierdzam, że w sumie szkoda, że jeszcze troszkę i meta, koniec, bo kręci się świetnie. Czułem się doskonale. Na PK12 w Ustrzykach Dolnych spędzamy zaledwie kilka minut i ruszamy na ostatni, najbardziej wymagający odcinek. Jedziemy w górę, jeden podjazd, drugi, kolejny i tak, aż do mety. Na najbardziej stromym podjeździe wyprzedza nas brat jadący samochodem, który przyjechał po mnie do Ustrzyk. Zatrzymuje się na poboczu i dopinguje. Jeszcze długi zjazd, na którym tradycyjnie wszystkim odjeżdżam, ale na górze czekam. Przez moment nawet się zaniepokoiłem, bowiem nie widziałem Doroty. Ale pojawiła się po kilku sekundach. Ostatnie kilometry do mety już łagodniejsze. O godzinie 20:39 wjeżdżamy na metę...


Wszyscy zadowoleni i szczęśliwi. Jest pięknie...


Spędzamy na mecie kilka chwil, a następnie udajemy się do kwatery ogarnąć, wykąpać, przebrać w suchy ciuch...


Po odświeżeniu wracamy na metę, by coś zjeść i napić się lokalnego piwa. W końcu zasłużyliśmy. Rozmawiamy, wracamy wspomnieniami do tego co działo się na trasie. Z nami siedzi mój brat i słucha. Może połknie rowerowego bakcyla i pójdzie w moje ślady :P Analizujemy też sytuację na trasie, głównie w kategorii kobiet, bowiem wśród męskich terminatorów wszystko było już jasne. Okazuje się, że współpraca i pomoc na całych 1015 km opłaciła się, bowiem Dorota zajęła drugie miejsce w kategorii Open wśród kobiet...


Gratulacje!!! Jest moc!!!  I na koniec coś, co mnie urzekło wśród jednej z ekip. Otóż baner rozwieszony na mecie...


Na koniec kilka słów podsumowania. Impreza przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Organizacyjnie może były małe mankamenty, ale nie zamierzam tutaj nic pisać negatywnie, bowiem ilość tego co pozytywne jest tak duża, że te mankamenty, to pikuś. Osobiście po cichu liczyłem na złamanie 50 godzin i to się udało. Czas 48h 32m przed startem brałbym w ciemno. Wiem, że spokojnie mogłem pojechać na 46h, ale czasami trzeba sobie na trasie pomagać. Przy mojej awarii grupa też mnie nie zostawiła, a cierpliwie poczekała, za co dziękuję. Na pewno tutaj wrócę. Do zobaczenia, mam nadzieję za dwa lata!!!

Czas: 48h 32m
kat. Open: 41/241
Wszyscy: 82/336



  • DST 512.70km
  • Czas 17:36
  • VAVG 29.13km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • HRmax 166 ( 88%)
  • HRavg 137 ( 73%)
  • Kalorie 7767kcal
  • Podjazdy 1887m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puchar Polski w ultramaratonach kolarskich 2020 "Piękny Wschód"

Sobota, 25 lipca 2020 · dodano: 29.07.2020 | Komentarze 0

Kolejna runda Pucharu Polski w ultramaratonach kolarskich 2020 za mną...

Pojechałem na Lubelszczyznę sceptycznie nastawiony. Wszystko za sprawą kontuzji kolana. Tydzień wcześniej coś się stało z prawym kolanem i chodzenie sprawia mi problem. Próbowałem wszelkich środków, jednak ból i odczuwalny dyskomfort nie ustąpiły. Jak się okazało większym problemem jest chodzenie, niż jazda na rowerze. Postanowiłem wystartować. I co się okazało? Wykręciłem czas, o którym nawet nie myślałem. Złamałem granicę 20 godzin!!! Dystans 509 km pokonałem w 19h 32m!!!
Aż się boję, co by było, gdyby kolano było sprawne. Powoli nabieram też wprawy w kluczowych kwestiach, jak długość postojów w punktach kontrolnych, równe rozkładanie sił na całej trasie, itp. Idzie to w dobrym kierunku.

Ale od początku. Start o godzinie 7:20 z Parczewa...


Grupa startowa utworzona według aktualnego rankingu, więc w końcu od samego startu szła fajna współpraca całej szóstki...

Od czasu do czasu pojawiały się jednak małe przeszkody...

Od pierwszego punktu kontrolnego przyszło jechać pod odczuwalny wiatr, ale współpraca szła wzorowo. Na setnym kilometrze średnia powyżej 33 km/h. W Stoczku Łukowskim zmiana kierunku jazdy, ale zaczęły się pojawiać pierwsze, delikatne zmarszczki. Ktoś z grupy szarpnął nieco mocniej i tyle było ze wspólnej jazdy. Z moim kolanem nie było co ryzykować. Cztery osoby z grupy odjechały. Zostałem ja z Mirkiem i jeszcze jednym zawodnikiem, który startował we wcześniejszej grupie. Jechaliśmy spokojnie i bez szarpania. Nie wiem ile ujechaliśmy, ale zanim dojechaliśmy do Józefowa, to dogoniliśmy Stanisława z naszej grupy, który odpadł z uciekającej czwórki. W tym momencie, to my jechaliśmy we czwórkę. W Józefowie na punkcie kontrolnym zjedliśmy pyszny makaron, uzupełniliśmy bidony i ruszyliśmy dalej. Kierowaliśmy się do kolejnego punktu w Żółkiewce. W międzyczasie przy przejeździe przez drogę krajową spadł mi łańcuch. Kilkanaście kilometrów dalej na długim, szybkim zjeździe, już po zmroku, niewiele brakowało, bym zaliczył zderzenie z sarną. Na szczęście przebiegła jakieś 5 metrów przed moim przednim kołem. W Żółkiewce przejechaliśmy punkt kontrolny i trzeba było nieco się cofnąć. Sprawny postój i kręciliśmy dalej, do Łęcznej. Za chwilę dojechał do nas Krzysiek Kubik, który w Józefowie stracił sporo czasu z uwagi na bombę. Jako, że Gonił Czesię, to gnał. Postanowiłem wykorzystać sytuację i zabrać się na kole. Odjechałem grupie, załapał się jeszcze Stanisław, ale po jakiejś godzinie został z tyłu. Razem z Krzyśkiem wjechaliśmy do Łęcznej. Tam w punkcie kontrolnym udało złapać się Czesię, i pozostałą część mojej grupy, która odjechała na 145 kilometrze. Z Łęcznej już razem, dając krótkie zmiany pognaliśmy do mety. O godzinie 2:52 mogłem zameldować wykonanie zadania. Czas, który uzyskałem przeszedł moje oczekiwania. Celowałem w jakieś 22 godziny przy pełnej dyspozycji, a tymczasem z kontuzjowanym kolanem wykręciłem 19h 32m!!! Po kilku minutach przyjechał Mirek i Stanisław, i okazało się, że cała nasza szóstka, która ruszała ze startu zmieściła się w czasie poniżej 20 godzin :-) Musiało, więc być wspólne zdjęcie...



Na koniec trochę cyferek:
Kategoria Open: 36/135
Kategorie Open + Solo: 52/178
Czas: 19h 32m

Teraz czas zrobić porządek z kolanem i w sierpniu główna impreza roku :-P



  • DST 631.81km
  • Teren 2.00km
  • Czas 23:41
  • VAVG 26.68km/h
  • VMAX 61.20km/h
  • HRmax 166 ( 88%)
  • HRavg 132 ( 70%)
  • Kalorie 9743kcal
  • Podjazdy 3729m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puchar Polski w ultramaratonach kolarskich 2020 "Pierścień Tysiąca Jezior"

Sobota, 4 lipca 2020 · dodano: 08.07.2020 | Komentarze 3

Pierścień Tysiąca Jezior 2020 zaliczony!!!

Nastawiłem się na czas w przedziale 28-29h. Wykręciłem 27h 17m. Jestem zadowolony, lecz pozostaje mały niedosyt. Ale zacznijmy od początku. Najpierw start honorowy z bazy zawodów w Świękitkach. Niepełna 7 km jazdy na luzie i oczekiwanie na start ostry w Miłakowie. Ten nastąpił o godzinie 9:15. Z sześcioosobowej grupy na starcie wyrwaliśmy do przodu z zawodnikiem z nr 159 (też Mariusz). Cisnęliśmy wspólnie jakieś 10-12 km, znaczy ja na kole. Wtedy powiedziałem dość. Jazda w granicach 40km/h, do pokonania ponad 600km, to się udać nie mogło. Odpuściłem i jechałem swoje. Mimo to, wyprzedzałem zawodników z wcześniejszych grup. I nagle pojawił się pierwszy problem. Na dziurawym zjeździe wypadł bidon z koszyka za siodłem. Zatrzymałem się i wróciłem po bidon. Okazało się, że w wyniku uderzenia o asfalt pękł. Zaczynała się ostra patelnia, a ja zostałem z jednym bidonem. Pomyślałem, że w Lidzbarku Warmińskim na punkcie coś zmajstruję. Po paru minutach doszedłem kilkuosobową grupę i postanowiłem się w niej zakotwiczyć. Tak dojechaliśmy razem do punktu kontrolnego. Uzupełnienie bidonu, baton, banan. Niestety brak konkretów do zjedzenia (a ja zjeść muszę). Żadnej butelki, czy bidonu też nie udało się skombinować. Ruszyłem dalej licząc, że gdzieś po drodze trafię sensowny sklep i coś kupię. Ruszyłem sam, bo część grupy postanowiła odpocząć. Jechałem sam dość długo. Po kilkunastu kilometrach doszła mnie grupa i dalej jechałem z nią...



Ale znowu zaczęło się szarpanie i jazda pod 40 km/h. Upał, szybko ubywająca woda z jedynego bidonu sprawiły, że odpuściłem. Jechałem swoje, równo i w miarę moich możliwości. Na drugim punkcie kontrolnym w końcu normalne jedzenie (po 100 km już mnie skręcało na żołądku od tego słodkiego). Dziękuję też obsłudze punktu, że udało znaleźć się bidon. Od tego momentu mogłem jechać spokojniejszy o nawodnienie. Z punktu dalej jechałem sam...


Minąłem trzeci punkt w Gołdapi i kierowałem się do kolejnego w Wiżajnach. W międzyczasie zostałem trafiony bocianim odchodem. We wsi Grabowo coś rozprysnęło się na moich barkach i plecach. Spojrzałem do góry, a tam zadowolony bocian, że kogoś w końcu ustrzelił. Jechać jednak trzeba było dalej. W Wiżajnach przepak, zmiana bibsów, długi rękaw przed nocką, obiadokolacja i dzida dalej. Trochę hopek, długi zjazd i dojechałem do dwójki zawodników. I tak razem kręciliśmy aż do Ełku. W międzyczasie w Sejnach przejechaliśmy punkt kontrolny. Już byliśmy w zasadzie poza miastem i trzeba było wracać. Oznakowanie punktu słabe i niepotrzebna strata czasu. W nocy fatalnej jakości odcinek gdzieś w okolicach jeziora Wigry. Ręce i tyłek do jeszcze w poniedziałek to odczuwały. Za Ełkiem została nas dwójka (ja i Paweł z Szerszeni Trzebnica). Zaczęło padać. Szybki pit-stop na ubranie ochraniaczy, kurtki i dzida dalej. W Giżycku ponownie mieliśmy problem ze zlokalizowaniem punktu i straciliśmy kolejne minuty. Przestało padać, ale wiało coraz mocniej w twarz. Kolejny deszcz złapał nas w Kętrzynie. Przed Jezioranami kolejny fatalny odcinek drogi. Zaczęły cisnąć się na usta niecenzuralne słowa. W Jezioranach krótki postój na punkcie kontrolnym i ostatnie 60 km do mety. Paweł ruszył chwilę wcześniej, więc goniłem. Jeszcze przed podjazdem na serpentynie dogoniłem i dalej ponownie kręciliśmy razem. Doszliśmy jeszcze dwójkę zawodników przed Dobrym Miastem. Jeden z nich na wyjeździe z miasta mocniej depnął, a ja za nim. Byłem przekonany, że pozostała dwójka też się zabrała, ale po pół kilometra oglądając się przez ramię nikogo nie zobaczyłem. Ostatnie 10 km do mety, to już ogień. Ukończyłem maraton na miejscu 42 w stawce około 130 startujących w kategorii Open, zliczając Solo + Open byłem 66 na około 170 startujących. Jak wspomniałem na początku, pozostał mały niedosyt. Złożyły się na to: stracony czas na szukanie dwóch punktów kontrolnych oraz stracony bidon, przez co musiałem do drugiego punktu kontrolnego się oszczędzać. Gdyby nie to byłoby lepiej. Ale nie ma co narzekać. Jechałem tu pierwszy raz, kompletnie nie znając trasy (nigdy wcześniej nie byłem na Mazurach), i w opinii wielu jest to najtrudniejsza runda PP. Niech świadczy o tym liczba wycofanych zawodników, bo było ich kilkunastu. Wniosek jest prosty, w kolejnych rundach musi być lepiej :-)


Na koniec dziękuję wszystkim, z którymi przyszło pokręcić choć chwilę na trasie (najbardziej Pawłowi!!!), obsłudze punktów kontrolnych i organizatorom. Za niespełna trzy tygodnie kolejna runda PP :-)



  • DST 568.64km
  • Czas 22:07
  • VAVG 25.71km/h
  • VMAX 58.68km/h
  • HRmax 168 ( 89%)
  • HRavg 126 ( 67%)
  • Kalorie 9018kcal
  • Podjazdy 3361m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do Karpacza / na Okraj + masochiczny powrót z metą w Dolsku

Piątek, 29 maja 2020 · dodano: 01.06.2020 | Komentarze 6

Na początek w kilku słowach... życiówka zrobiona. Rekord poprawiony o 31 km i od tej pory wynosi on 568,64 km!!! Generalnie, to sam nie wierzę, co tu się wyprawiło...
Karpacz i przełęcz Okraj na polsko-czeskiej granicy, to standard. Ale zachciało się powrotu na kołach. No i na powrocie zostało zrobione 220 km z mocnym wiatrem w pysk. Momentami szło jechać ledwo 20 km/h. Do tego chcąc uniknąć ruchliwych za dnia dróg krajowych, powrót przebiegał po marnnej jakości drogach wojewódzkich i powiatowych, o odcinkach z bruku nie wspominając. Zabrakło czasu, by dojechać do domu. W Dolsku odebrał mnie wóz serwisowy w momencie, gdy byłem 39 godzin bez snu. Niemniej całość na duży plus. Baza objętościowa zrobiona jak trzeba. Ale przejdźmy do rzeczy...

Pomysł na wypad do Karpacza rzucił kolega Mateusz. Przystałem na propozycję i zacząłem organizować co trzeba. Kilka dni przed planowanym tripem Mateusz zaproponował jazdę w obie strony. Sprawdziłem prognozy pogody i sceptycznie podszedłem do tematu. Niemniej narysowałem ślad w obie strony. Prognozy pogody na sobotę zakładały możliwe opady deszczu i jazdę pod umiarkowany wiatr. W piątkowe popołudnie wróciłem z pracy, zjadłem obiad, spakowałem resztę klamotów, przyodziałem kolarską odzież i krótko przed godziną 16 ruszyłem. Najpierw do Krzywinia, gdzie ustaliłem z Mateuszem, że się spotkamy. Jazda szła sprawnie, trochę wiatru z boku, trochę w plecy. Przez Czerniejewo i Kostrzyn dotarłem do Kórnika. Szybki hot-dog na stacji i dzida dalej. Przez Śrem do Krzywinia, gdzie zameldowałem się około 20:30. Po kilku minutach dotarł Mateusz i razem już we dwójkę zmierzaliśmy w kierunku Karpacza. Jechało się przyjemnie. W Górze drugi postój na jedzenie i uzupełnienie bidonów. Kolejny postój w Lubinie, gdzie zjedliśmy pod dwie smaczne zapiekanki. W Złotoryi byliśmy tak szybko, że stacja benzynowa na której się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach była jeszcze nieczynna. Zjedliśmy więc to co mieliśmy i ruszyliśmy dalej. Zaczęły się coraz większe podjazdy. I tradycyjnie za Świerzawą zaczęło się konkretne wspinanie. W Podgórkach też tradycyjne fotki na panoramę Karkonoszy...


Była godzina 5:20 i dzień zapowiadał się pięknie...


Ubraliśmy kurtki i ruszyliśmy na dół, do Jeleniej Góry. Na stacji uzupełnienie bidonów i jazda w kierunku Karpacza. I się zaczęło. Remont drogi, jeden, drugi, trzeci... Aż w końcu przy jednym remoncie droga zamknięta. I to jeszcze ta, którą mieliśmy wyjeżdżać z miasta. Sensownego objazdu nie znalazłem na mapie, więc koniecznym było zmienić wariant i pojechać w kierunku Podgórzyna. I tutaj spotkała nas nagroda. Przepiękny widok nad Stawem Kresowym...


Leżaczek, piwko i można godzinami wpatrywać się w ten krajobraz :)  Ale kręcić trzeba było dalej. Dojechaliśmy do Sosnówki i zaczęliśmy wspinaczkę do Karpacza...


Skoro wjechało się do góry, to za chwilę można było i zjeżdżać, a jak już zjechaliśmy, to pomknęliśmy do Kowar. Tam postój pod sklepem i zrobienie zaopatrzenia. Bułki z kiełbasą, lokalna drożdżówka, batonik, uzupełnienie płynów i można było atakować kolejne wzniesienie - przełęcz Okraj na polsko-czeskiej granicy. Po wjeździe do góry okazało się, że nie ma opcji wjazdu w boczną drogę, z której rozlega się widok na przełęcz, bowiem patrol stacjonował kilkadziesiąt metrów przed samą granicą. Na górze zastaliśmy taki widok...


W zamian za to walnęliśmy sobie gorącą kawusię na pobudzenie i po krótkiej przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną. Pogoda była w porządku, ale wiatr z każdą minutą dmuchał coraz bardziej. Do Kamiennej Góry jeszcze jakoś się jechało, bowiem było głównie w dół. Dalej była już orka. Mocno pofałdowany teren i mocny wiatr w pysk. Widoki w dalszym ciągu przyjemne, sporo pagórków i dolinek...


W Dobromierzu zrobiliśmy postój na kolejne uzupełnienie bidonów. Głodni za bardzo nie byliśmy. Przegryzło się tylko, to co się miało w torbie i można było kręcić dalej. Zaczęły się najtrudniejsze odcinki. Fatalnej jakości drogi, odcinki z bruku, silny wiatr w pysk na totalnie odsłoniętej przestrzeni, dosłownie zero lasu, który by trochę zminimalizował ten wmordewind. Dojeżdżając do Prochowic byliśmy wykończeni tymi warunkami. Koniecznym był postój na jedzenie. W mieście znaleźliśmy kebab, który bez wahania skonsumowaliśmy. Po około półgodzinnej przerwie ruszyliśmy dalej. I dalej pod wiatr. Były chwile zwątpienia, rzucania przysłowiowym mięsem, bo w tej walce z wiatrem byliśmy na straconej pozycji. Kolejne odcinki brukowe potęgowały złość. Przejechaliśmy most w Ścinawie i wtedy zmieniliśmy koncepcję trasy. Zamiast na Górę pojechaliśmy przez Wińsko i Wąsosz w okolice Rawicza. W międzyczasie zrobiłem kalkulację o której godzinie byłbym w domu i stwierdziłem, że przedział 3:00-4:00 w nocy, to stanowczo za późno. Trzeba się było przecież wyspać, bo po weekendzie do pracy. A mając dzieci w domu pobudka maksymalnie o 8:00 gwarantowana. Cztery godziny snu po takiej trasie i wcześniej nieprzespanej nocce nie wchodziły w grę. Było po godzinie 18. Wykonałem telefon i umówiłem się, że podjedzie po mnie wóz serwisowy do Gostynia na godzinę 22:00. Z Mateuszem pożegnaliśmy się na przedmieściach Rawicza. Mateusz pojechał do Rydzyny, a ja przez Bojanowo i Poniec do Gostynia. W Gostyniu uzupełnienie bidonu i jeszcze kilkanaście kilometrów podjechałem do Dolska, w którym zjawiłem się o 21:45...


Na tamtejszej stacji benzynowej zakończyłem wyprawę. Gdybym miał możliwość spokojnego wyspania się po powrocie, zapewne kontynuowałbym jazdę. Do domu pozostawało około 90 kilometrów. Jednak mając w tym momencie 39 godzin bez snu, podjąłem decyzję, że wystarczy. Trochę rozsądku w tym szaleństwie też jest potrzebne. Mimo wszystko z wyprawy jestem bardzo zadowolony. Większość założeń została zrealizowana, a co nieco zrobione nawet z nawiązką :-)



  • DST 537.28km
  • Teren 1.00km
  • Czas 19:47
  • VAVG 27.16km/h
  • VMAX 69.90km/h
  • HRmax 171 ( 91%)
  • HRavg 134 ( 71%)
  • Kalorie 8794kcal
  • Podjazdy 2573m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

V KMT

Sobota, 3 sierpnia 2019 · dodano: 10.08.2019 | Komentarze 3

Mamy to!!! 530 km poniżej doby!!! Było piekielnie trudno, ale nie byłbym sobą gdybym tak po prostu się poddał. Pierwszy weekend sierpnia, to start w V Kórnickim Maratonie Turystycznym. I turystyczny to może i on jest jeśli pojechać rekreacyjnie, ale ja i grupa w której startowałem cel mieliśmy inny, przejechać to schodząc z czasem poniżej doby. Start honorowy był z bazy w Robakowie. Po kilku minutach jazdy zameldowaliśmy się w Kórniku na Rynku, skąd następował start ostry...


Pierwsze 100 km jak z nut. Szliśmy przyzwoitym tempem wzorowo współpracując i dając zmiany...


Później zaczęły się u mnie problemy sprzętowe. Coś zaczęło w rowerze skrzypieć, z każdym kilometrem coraz bardziej. Skutecznie wybijało mnie to z rytmu. Czułem się źle, noga przestała kręcić, do tego stopnia, że grupa z którą jechałem odjechała mi...


Na 214 kilometrze było w planach nieco odbić z trasy, by na pobliskim Orlenie uzupełnić płyny i kalorie. Ja z racji strat pojechałem dalej, zatrzymując się w przydrożnym sklepie we wsi Burkatów. Było to dobre posunięcie, bowiem za moment miały zacząć się największe podjazdy. Tam po raz trzeci walczyłem ze sztycą, bo z jazdy wywnioskowałem, że to ona skrzypi. Demontaż, czyszczenie i smarowanie. Pomogło!!! Od razu jechało się lepiej, bagaż myślowy zrzucony. Zaczęły się podjazdy. Najpierw do góry nad jezioro Lubachowskie, widoki piękne...




W takim miejscu musiałem oczywiście strzelić sobie fotkę...


Następnie wąskimi ścieżkami i kolejnymi kilkunastoprocentowymi podjazdami, a dalej zjazdami do Walimia. Tutaj dojechała do mnie część grupy, która i tak rozerwała się na podjazdach. Krajobrazy w dalszym ciągu piękne...




Z Walimia następna wspinaczka na Przełęcz Jugowską. Zaczęły się kolejne moje problemy, skurcze!!! I to konkretne. Obie nogi, łydki, uda. Było źle. Ale nie poddawałem się. Z zaciśniętymi zębami wjechałem do góry...


Nie była to jednak meta, a niespełna połowa trasy. W dalszym ciągu było ciężko. Nawet na zjeździe do Dzierżoniowa, gdzie mocniej depnąłem skurcze dawały o sobie znać. Na szczęście trochę na nogi postawiła mnie przerwa w drugim punkcie żywieniowym. Po pożywnej zupie, ruszyliśmy kompletną grupą dalej.  Zostało jeszcze trochę łagodniejszych podjazdów w rejonie Sobótki i Trzebnicy...


Jechałem, walczyłem. Powoli dochodziłem do siebie i czekałem, aż nadejdzie noc, bo nocą jeździ mi się lepiej. Na odcinku do Trzebnicy tempo grupy spadło, było już mniej chętnych do wyjścia na zmiany. Założenie zejścia w czasie poniżej 24 h zaczęło być wątpliwe. Dlatego na wyjeździe z Trzebnicy postanowiłem dać mocniejszą zmianę. O dziwo, nikt nie ruszył za mną. Stwierdziłem, że jadę sam swoim tempem. Zaczęło padać, na szczęście nie mocno. Do Kobylina cały czas było mokro. Na stacji benzynowej w Kobylinie minąłem się z moją grupą, która nadjechała, gdy ja w zasadzie już ruszałem dalej. Jechałem cały czas samotnie wyprzedzając pojedyncze osoby. W Śremie zrobiłem dosłownie 5-minutowy postój na stacji benzynowej i pognałem dalej, w stronę mety. Osiągnąłem ją o godzinie 7:18...


Cel został osiągnięty, udało się zejść poniżej doby!!!


Zmęczenie masakryczne, na Pięknym Zachodzie ujechałem się mniej. Po kilku minutach na mecie pojawili się Michał, Artur i Mateusz, którzy także urwali się grupie w Kobylinie i gonili mnie. Chciałbym podziękować całej grupie z którą startowałem za wspólną jazdę i współpracę na trasie. Było godnie!!! PozdRower :-)



  • DST 501.04km
  • Czas 18:10
  • VAVG 27.58km/h
  • VMAX 64.80km/h
  • HRmax 169 ( 90%)
  • HRavg 130 ( 69%)
  • Kalorie 8326kcal
  • Podjazdy 2227m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Piekło Północy w drodze na Hel :-)

Piątek, 5 lipca 2019 · dodano: 09.07.2019 | Komentarze 8

Coroczny trip nad morze i powoli już chyba tradycja, że cisnę trasą, którą uwielbiam. Celem oczywiście Hel. W tym roku początkowy wariant trasy z odcinkiem do Koronowa był nieco inny z uwagi na wyjazd organizowany przez Travel & Cycle Team Poznań oraz TBT Poznań. Trasa była mojego autorstwa. Co, by nie było, sprawdzona przeze mnie na 90% długości, więc o jakość asfaltów byłem spokojny. Dzień wcześniej spakowałem się, bowiem w trasę ruszałem niemal z pracy. Wróciłem tylko do domu, zjadłem obiad, przebrałem, zapakowałem wszystko na rower i o godzinie 16 ruszyłem w kilkuset kilometrową trasę...


Umówiłem się na spotkanie z uczestnikami wyprawy w Pobiedziskach. Jak na złość niemal cały odcinek do Pobiedzisk, to była walka z wmordewindem. Nie szarżowałem jednak, bo kilometrów do pokonania było przecież sporo. Po drodze złapał mnie pierwszy deszcz, ale liczyłem się z tym, gdyż prognozy przewidywały przelotne opady. W Pobiedziskach zjawiłem się około godziny 18, a chwilę później całe towarzystwo jadące z Poznania. Było nas dwunastu!!! Chwila pogadanek i ruszyliśmy w stronę Kiszkowa i dalej Janowca Wielkopolskiego. Asfalty przyjemne, gładkie, i póki co bez większych przewyższeń...


Nie mogło zabraknąć krajobrazów z elementami złocistych pól...


W Charbowie dołączył do nas Bobiko i od tego momentu jechaliśmy w trzynaście osób. Pierwszą przerwę na uzupełnienie kalorii i wody zrobiliśmy w Janowcu Wielkopolskim. Postój nieco się wydłużył z uwagi na kolejny opad deszczu. Niemniej w końcu ruszyliśmy dalej. Słońce powoli chowało się za horyzontem, a my uciekaliśmy przed kolejną chmurą...


Damasławek, Kcynia i Nakło nad Notecią, to kolejne miejscowości na trasie przejazdu. W Nakle zameldowaliśmy się już po zmroku i zrobiliśmy postój na kolację w Mc Donald's. Po odpoczynku i posileniu ruszyliśmy w stronę Koronowa. Zaczęły się pierwsze hopki, które zachęcały do dynamicznej jazdy. Postój na stacji benzynowej w Koronowie był obowiązkowy, bowiem kolejna czynna stacja miała być za ponad 80 km. Jechaliśmy pod osłoną nocy przyjemnymi i praktycznie z zerowym ruchem samochodowym drogami. W Tleniu zrobiliśmy krótki postój, by każdy był w stanie spokojnie dojechać do Czarnej Wody, gdzie mieliśmy zaplanowany postój na stacji benzynowej. Pogoda dopisywała, a natura budziła się do życia po chłodnej nocy (5°)...


Około godziny 5 dotarliśmy do Czarnej Wody, gdzie przeżyliśmy spore rozczarowanie. Stacja benzynowa mimo, że całodobowa, to sprzedaż tylko przez okienko. Do tego brak czegokolwiek do jedzenia co byłoby ciepłe, a kawy i herbaty też, bowiem pan z obsługi stwierdził, iż zdążył kilka chwil wcześniej ustawić czyszczenie ekspresu. Dobre sobie, pan wyglądał, jakby wstał z głębokiego snu. Jak to się mówi, kto nie może, jak prywaciorze :D Zrobiliśmy krótki postój pod wiatą przy zaledwie kilku stopniach. Każdy przegryzł coś, co wiózł ze sobą i trzeba było zebrać się do dalszej jazdy. Nie było to łatwe, bo lekko wyziębieni, bez czegokolwiek ciepłego musieliśmy dotrzeć do Kościerzyny. Zostało nas dwunastu, jeden z uczestników wyprawy pomknął do Starogardu Gdańskiego na pociąg. W Kościerzynie zrobiliśmy konkretny postój. Koniecznym było się najeść, ogrzać i uzupełnić bidony. W międzyczasie pojawił się problem z kolanem u jednego z kolegów, który zmuszony był zrezygnować z dalszej jazdy. Grupa zdecydowała, że ze względu na warunki i prognozowane opady deszczu trzeba zmienić wariant trasy na krótszy. Dla mnie jako autora trasy, było to trochę irytujące, ale rozumiałem grupę. Najważniejsze jest przecież zdrowie i nic ponad siły. Sam czułem się przeciętnie, jednak nie na tyle źle, by nie podjąć rękawicy. Wiedziałem w końcu co oferują rejony, którymi zamierzałem jechać. Bobiko także przystał na moją propozycję, więc zapadła decyzja, że dziewięć osób jedzie prosto na Kartuzy i dalej Wejherowo, Władysławowo i Hel, a ja z Bobiko kręcimy przez kaszubskie sztajfy. Wspólnie z grupą dojechaliśmy do Stężycy i rozdzieliśmy się. Od tego momentu jechaliśmy z Bobiko we dwójkę. Zaczęły się podjazdy i przepiękne krajobrazy. Widok w miejscowości Gołubie urzekł mnie...


Piękne, zielone tereny, a w tle wzniesienia, po których mieliśmy przejeżdżać za kilkanaście minut :) Dojechaliśmy do Szymbarku, mając po drodze kilka solidnych podjazdów, po czym nastąpił szybki zjazd w rejonie szczytu Wieżyca. Strome, leśne zbocza po bokach drogi też robiły spore wrażenie. Standardowo krótki postój zaliczyliśmy w Ostrzycach nad jeziorem...


Doskonale widzieliśmy ciemne chmury, które zwiastowały deszcz. Minęły może z dwie minuty odkąd ruszyliśmy i zaczęło padać. Kurtki przeciwdeszczowe, ochraniacze na buty i kręciliśmy dalej. Padało coraz mocniej. W Kartuzach nie zatrzymywaliśmy się z uwagi na dobre samopoczucie. Kolejne hopki na odcinku Grzybno, Hopy, Pomieczyno, Rosochy, Luzino zachęcały do dynamicznej jazdy. W Luzinie zrobiliśmy postój celem zakupu wody i czegoś pożywnego. Straciliśmy sporo czasu, bo w sklepie kolejki przy sobocie były masakryczne. Ale posilić się było koniecznym, by nogi miały z czego jechać. Cały czas padało, raz mocniej, raz słabiej. Jeśli przestawało, to dosłownie na 2-3 minuty. Generalnie co ściągnąłem kaptur, bo opad ustał, to momentalnie zaczynało padać :D Przez Kębłowo, Zelewo, Zamostne dotarliśmy do Rybna, gdzie czekał nas najbardziej stromy odcinek wyprawy (10% w kierunku Strzebielinka). Wejście na wieżę widokową "Kaszubskie Oko" z uwagi na padający deszcz i słabą widoczność sobie odpuściliśmy. Za chwilę nastąpił zjazd do Czymanowa. Miałem w planach wykręcić tu swój rekord prędkości (dotychczasowy 76,5 km/h na MTB), jednak warunki pogodowe brutalnie to uniemożliwiły. Mokra nawierzchnia, słabsza kilkukrotnie skuteczność mokrych hamulców, spowodowały, że nie było mowy o jakimkolwiek podjęciu próby. Dość powiedzieć, że trzymając klamki hamulców na zjeździe miałem jakieś 55 km/h. Po prostu klocki hamulcowe na mokrych i zabrudzonych obręczach nie dawały rady. Z Czymanowa wzdłuż jeziora Żarnowieckiego dotarliśmy do Wierzchucina. Stamtąd udaliśmy się do Żarnowca, gdzie zatrzymaliśmy się dosłownie na moment. Przez Krokową przemknęliśmy błyskawicznie, by wbić się na ścieżkę rowerową wiodącą nasypem dawnej linii kolejowej Krokowa - Swarzewo. Gładki asfalt, ruch znikomy, nic tylko jechać. A widoki też przyjemne...


Ze Swarzewa mógł być już tylko jedyny, słuszny kierunek - Władysławowo. Tam musieliśmy uciekać w boczne uliczki, bowiem utworzył się korek. Wiadomo, sobota, wakacje, czyli zmiana turnusu. Gdy wbiliśmy się w ścieżkę rowerową prowadzącą do Helu jazda stała się trochę upierdliwa. Czasy, gdy kostka leżała sobie równo już dawno minęły, do tego piesi, na których trzeba było uważać, i kierowcy samochodów, którzy wjeżdżali na kampingi i inne obiekty. Trzeba było być bardzo skupionym i uważnym i nie było sensu szaleć. Były też te przyjemniejsze bodźce, jak widok na Zatokę Pucką...


Powoli zbliżaliśmy się do celu wyprawy. I gdy wydawało się, że mimo trudnych warunków uda się ją zakończyć całkiem przyjemnie, to nagle nastąpiło oberwanie chmury. Zaczęło lać, jakby ktoś wyżej puścił wodę z węży ogrodowych. Odcinek Jurata - Hel pokonaliśmy w strugach ulewy. I o ile przez kilka godzin opadów kurtka i ochraniacze na buty dawały radę, o tyle w jednej chwili woda zaczęła spływać do butów od góry po nogach.  Do Helu dotarliśmy nieco zziębnięci, ale usatysfakcjonowani...


Mnie udało się wykręcić po raz drugi w życiu ponad 500 km i kolejny raz ze sporą ilością podjazdów. Jeśli dodać do tego jazdę w trudnych warunkach, deszczu, zimnie i wietrze, to śmiało mogę uznać, iż była to moja najtrudniejsza wyprawa w życiu. Tym bardziej satysfakcja jest duża. Dziękuję wszystkim uczestnikom wyprawy za wspólne kręcenie, w szczególności Bobiko, który podjął rękawicę i wybrał ze mną trudniejszy wariant trasy. Dzięki Panowie!!! PozdRower :-)




  • DST 528.04km
  • Teren 1.00km
  • Czas 20:24
  • VAVG 25.88km/h
  • VMAX 71.94km/h
  • HRmax 166 ( 88%)
  • HRavg 130 ( 69%)
  • Kalorie 9166kcal
  • Podjazdy 3845m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puchar Polski w ultramaratonach kolarskich "Piękny Zachód 2019"

Sobota, 8 czerwca 2019 · dodano: 13.06.2019 | Komentarze 3

W końcu nadszedł dzień, na który czekałem około pół roku!!! Start w pierwszym w życiu ultramaratonie kolarskim. I od razu z grubej rury, edycja "Piękny Zachód" zaliczana do Pucharu Polski :-) Jakby było mało, to trasa wymagająca ze sporą ilością przewyższeń i dystansem 526 kilometrów. Na miejsce dotarłem dzień wcześniej (odprawa techniczna, odbiór pakietu startowego, itp.)...


Po średnio przespanej nocy, sobotni poranek przywitał chmurami. Pomyślałem sobie spoko, byle nie padało. Start odbywał się w grupach 6-osobowych puszczanych co 5 minut. Najpierw ruszali zawodnicy z kategorii "Open" od najlepszych po debiutantów, a dalej zawodnicy z kategorii "Solo". Kategoria "Open" charakteryzuje się tym, że zawodnicy mogą jechać w grupie do 15 osób, natomiast "Solo", to samotna jazda na całym dystansie, gdzie przed i za zawodnikiem w odległości 100 metrów nie może znajdować się żaden inny. Start mojej grupy wyznaczony był na godzinę 9:10. Mało co i bym nie zdążył, bo sobie na luzaku od rana wszystko powoli ogarniałem. Niemniej w końcu nastąpiło odliczanie... 5, 4, 3, 2, 1, no i poszli!!! Ruszyłem swoim tempem i po dwóch kilometrach byłem zdziwiony. Za plecami nie widziałem nikogo z grupy. Pomyślałem sobie, że niezły cyrk, ale trzeba jechać swoje. Cały plan jazdy w grupie po zmianach spalił na panewce, bynajmniej na początkowych kilometrach. Jeszcze przed Świebodzinem wyprzedziłem trójkę zawodników z grupy startującej 5 minut wcześniej. Świebodzin przejechałem sprawnie i mknąłem w stronę Sulechowa. Od tego momentu wiatr przestał być sprzyjający, co nie wróżyło dobrze samotnej jeździe. Po kilku kolejnych kilometrach doszła mnie trzyosobowa grupka, która wystartowała 5 minut po mnie. Bez chwili wahania doczepiłem się jako czwarte ogniwo i od tego momentu zaczęła się zupełnie inna jazda. Dobre tempo, systematyczne zmiany, krótko mówiąc szła niezła robota...

Tak dojechaliśmy do pierwszego punktu kontrolnego w Kożuchowie [PK 1, 80 km], łapiąc przed nim jeszcze kilka osób z wcześniejszych grup (w tym Artura). Szybko podpisałem protokół, odebrałem pieczątkę na karcie kontrolnej, po czym wziąłem kilka gryzów bułki i zacząłem uzupełniać bidon. Nie zdążyłem się obejrzeć, a trzyosobowa grupa była już w bramie i mknęła dalej. Zakręciłem szybko bidon, schowałem kartę do sakwy i ruszyłem w pogoń. Wiatr wzmagał się coraz bardziej i wiał z boku. Jak na złość ten odcinek był w większości nie osłonięty lasami, więc z pól wiało konkretnie. Stwierdziłem, że nie będę za wszelką cenę gonił grupki, która uciekła mi z punktu kontrolnego. Zajechać się łatwo, a do przejechania było jeszcze grubo ponad 400 km. Na chwilę złapałem inną grupkę, która mnie wyprzedzała, ale jak jeden z zawodników się zorientował, to od razu poszedł do przodu i depnął w korbę, by mnie urwać. Nie ujechali tak nawet 500 metrów i jeden z nich zaliczył szlifa. Liznął koło tego z przodu i wiele więcej nie trzeba było. Dojechałem do nich, zatrzymałem się pytając czy wszystko w porządku. Po chwili postoju i upewnieniu się, że jest OK, ruszyłem dalej. Wciąż jechałem sam, a boczny wiatr dawał w kość. Przeklinałem go co kilka minut i zastanawiałem się, jak to dotrwać do końca :-D Powiem krótko, to było dla mnie najcięższe 50 kilometrów tego ultramaratonu. Krótko przed drugim PK w Dąbrowie Bolesławieckiej [PK 2, 133 km] dołączył do mnie kolega, który zaliczył szlif...


Tutaj postanowiłem nieco odpocząć po ciężkim dla mnie odcinku. W międzyczasie dojechał też Artur...


Makaron i baton + żel musiały postawić mnie na nogi po niespodziewanej bombie. W międzyczasie fotoreporter uwiecznił moment kontroli zacisku w sztycy mojego roweru...


Kilka dni wcześniej zauważyłem pęknięcie, a że zacisk i sztyca nietypowe, to nie było szans na wymianę. Problem zgłoszony w autoryzowanym punkcie, ale niestety trzeba czekać, a i tak nie wiadomo, czy uda się to ustrojstwo sprowadzić. Jechałem, więc cały czas zastanawiając się, czy dojadę bez awarii, czy też nie. Niemniej koniecznym było zebrać się w końcu do dalszej jazdy...


Nie chciałem kozaczyć po bombie, więc na spokojnie ruszyłem razem z Arturem i kolegą z teamu "ofix.pl"...


Początkowo jechaliśmy razem we trzech, ale jak zaczęły się pierwsze hopki, to się oderwałem. Dogoniłem przed miejscowością Pielgrzymka zawodnika ze Szczecina i tak razem pokonywaliśmy kolejne kilometry, aż do kolejnego punktu kontrolnego w Kaczorowie [PK 3, 212 km]. Zjedzony krupnik, wafelek, uzupełnione bidony i ruszyliśmy dalej. Kolegę męczyły skórcze, więc w Kamiennej Górze zrobiliśmy krótki postój na stacji benzynowej, celem zakupu czegoś z magnezem. W tym czasie dojechał Artur z kolegą i było nas czterech. Zaczęły się kolejne podjazdy. Przejechaliśmy przez Lubawkę i kierowaliśmy się na Karpacz. Na jednym ze zjazdów pyknęło mi ponad 70 km/h :-) Na podjeździe przed Kowarami nasza czwórka się rozerwała. Niemniej do Karpacza dojechaliśmy w kilkuminutowych odstępach w blasku zachodzącego słońca. Kolejny, tym razem duży punkt kontrolny i dłuższa przerwa na przepak i solidne jedzenie [DPK 4, 270 km]. Zupa gulaszowa była wyborna, a pierogi z mięsem jej wcale nie ustępowały. Polecam każdemu, kto będzie w okolicy szukał dobrego jedzenia - Ściegny Camp 66. Widoki mieliśmy też piękne...




W międzyczasie przesmarowałem łańcuch i założyłem lampki. Słońce chowało się za horyzontem, więc temperatura spadała. Noc miała być zimna, więc bez zastanawiania założyłem bieliznę termiczną. Zbędne przedmioty schowałem do przepaku, który miał wrócić na metę i we trójkę ruszyliśmy na kolejne kilometry. Od razu zaczęliśmy długim podjazdem do Karpacza Górnego. Nawet nie wiem kiedy zostawiłem za sobą Artura z kolegą. Jechałem sam, ale swoje. Noga kręciła dobrze. Zaczęły się zjazdy, które po zmroku wymagały sporo koncentracji. Na odcinku do Podgórzyna wyprzedziłem kilka osób. Złapałem się kolejnej dwójki zawodników i tak dojechaliśmy do granic Szklarskiej Poręby. I się zaczęło. Najbardziej wymagający podjazd całego ultramaratonu, z nachyleniem dochodzącym momentami do 15%. Na tym odcinku zrobiło się strasznie tłoczno. Wspinało się kilkanaście osób. Podjazd zaczynałem w ogonie tej grupy, a na górze byłem na czele. Cieszyło niezmiernie, że mając w nogach już ponad 300 kilometrów udało się to wjechać na raz :-) Następnie do Świeradowa było ponad 10 kilometrów pięknego zjazdu, po dobrej jakości asfalcie. Ale była radocha :D Na tym odcinku skumałem się z bardzo sympatycznym Mirkiem z Olsztyna, z którym to jechałem niemal do samej mety. Kolejny punkt kontrolny czekał nas w Kościelnikach Górnych [PK 5, 343 km]. Pyszna grochóweczka, serniczek, dały energię na dalsze kilometry. Było już tak pieruńsko zimno (3°C), że postanowiłem założyć ochraniacze na buty i kurtkę. Pod osłoną nocy mknęliśmy dalej. W pewnym momencie był konieczny postój, musiałem wymienić ogniwo w latarce. W tym czasie minęło nas dwóch zawodników. Jednego dość szybko dogoniliśmy. Okazało się, że to zawodnik "solo", więc nie wolno było nam się holować. Cisnęliśmy dalej. Po kilku kolejnych kilometrach doszliśmy następnego zawodnika i tak jechaliśmy we trójkę. Kolejny punkt kontrolny czekał nas w Żaganiu [PK 6, 415 km]. Tutaj przegryzłem bułkę, wypiłem kawę i jechaliśmy dalej. Słońce zdążyło już wstać. Nie lubię tego momentu, bo wtedy momentalnie zaczyna mi się chcieć spać. Ale jechać trzeba było. Następny punkt kontrolny był dość szybko, bowiem w Lubsku [PK 7, 450 km]. Początkowo planowaliśmy tutaj wziąć tylko pieczątkę i jechać dalej, ale namówieni zostaliśmy na makaron z kurczakiem. Kilka minut postoju i ruszyliśmy w kierunku mety. Za Krosnem Odrzańskim czekał nas ostatni dłuższy podjazd. Na jego szczycie postanowiłem ściągnąć kurtkę, bowiem zdążyło zrobić się już cieplej. Do mety pozostawało około 30 kilometrów, a że sił jeszcze trochę było, to tempo wzrosło. Ciągnąłem 3-osobowy pociąg, który na ostatnich kilometrach i tak się rozerwał. Koledzy nie wytrzymali narzuconego tempa. Na metę w Niesulicach [PK 8, 526 km] wjechałem dokładnie o godzinie 10:00, czyli po 24 godzinach i 50 minutach od startu...


Pierwszy ultramaraton kolarski w życiu został ukończony. Dojechałem cały i zdrowy. Satysfakcja była duuuuuuuża...


Po odbiciu ostatniej pieczątki na mojej szyi zawisł medal...


Na 98 zawodników startujących w kategorii "Open" zająłem 42 miejsce (10 zawodników wycofało się na trasie). Nie miejsce jednak jest najważniejsze, a ukończenie tak trudnej trasy. Dokuczał wiatr, upał, zimno w nocy, podjazdy też łatwe nie były. Ale to wszystko zostało pokonane, bo zwyciężył upór i siła woli!!! Każdy zawodnik, który ukończył ten ultramaraton jest zwycięzcą!!! Do zobaczenia, mam nadzieję za rok :) PozdRower!!!