avatar

Maniek1981 Trzemeszno








I n f o r m a c j e :
Przejechane kilometry: 98790.75 km
Km w terenie: 12626.80 km (12.78%)
Czas na rowerze: 160d 17h 29m
Średnia prędkość: 25.60 km/h
===>>> Więcej o mnie <<<===





2024
button stats bikestats.pl

2023
button stats bikestats.pl

2022
button stats bikestats.pl

2021
button stats bikestats.pl

2020
button stats bikestats.pl

2019
button stats bikestats.pl

2018
button stats bikestats.pl

2017
button stats bikestats.pl

2016
button stats bikestats.pl

2015
button stats bikestats.pl

2014
button stats bikestats.pl

Odwiedzone gminy


Strava



Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maniek1981.bikestats.pl



Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Ciekawe wyprawy

Dystans całkowity:9193.85 km (w terenie 1265.00 km; 13.76%)
Czas w ruchu:400:43
Średnia prędkość:22.94 km/h
Maksymalna prędkość:76.50 km/h
Suma podjazdów:45199 m
Maks. tętno maksymalne:174 (93 %)
Maks. tętno średnie:145 (77 %)
Suma kalorii:296325 kcal
Liczba aktywności:77
Średnio na aktywność:119.40 km i 5h 12m
Więcej statystyk
  • DST 332.35km
  • Czas 11:19
  • VAVG 29.37km/h
  • VMAX 75.15km/h
  • Kalorie 6039kcal
  • Podjazdy 1188m
  • Sprzęt Siwobrody Kozak
  • Aktywność Jazda na rowerze

Łódzko - wielkopolski piekarnik

Sobota, 15 lipca 2023 · dodano: 19.09.2023 | Komentarze 0

Wyprawa razem z Damianem i Bobiko, którą zaplanowaliśmy kilka dni wcześniej. Wczesnym rankiem dojazd do Gniezna, gdzie ładujemy się w pociąg i z przesiadką w Jarocinie udajemy się do Pabianic...


Ruszając z Pabianic już nieźle grzało, więc trip zapowiadał się na niełatwy. Z Pabianic obraliśmy kierunek Bełchatów i tamtejsze okolice. Obowiązkowo przejazd w pobliżu elektrowni Bełchatów...


Następny cel wyprawy to Góra Kamieńska. Wjazd dał trochę w kość w tym upale...




Następnym celem Kleszczów i tamtejsze punkty widokowe. Zanim dotarliśmy na punkty widokowe zrobiliśmy postój w sklepie, celem uzupełnienia bidonów, bowiem upał był już konkretny. Po krótkim postoju wizyta na punktach widokowych...










Cała okolica, to jedna wielka odkrywka...




Po zwiedzaniu rozległych terenów odkrywkowych ruszyliśmy już mocniejszym tempem w kierunku Wielkopolski, jadąc przez Szczerców, Widawę, Zduńską Wolę, Pęczniew, Turek i Konin. Po drodze kilka postojów, głównie na uzupełnianie płynów i szybkie jedzenie. Gdzieś za Zduńską Wolą miałem kryzys, ale spodziewałem się tego. Jazda w temperaturze powyżej 30°C dla mnie jest zabójcza. Przetrwałem jakoś ten trudny moment i na ostatnim postoju w Koninie już było lepiej. Ostatnie kilometry to znane nam już odcinki dróg i jazda przez Kazimierz Biskupi, Ostrowite, Giewartów, Powidz i Witkowo. W Gnieźnie zameldowaliśmy się krótko przed godziną 24...


Tym samym zaliczyłem w tym roku pierwszą i ostatnią trzysetkę. Na więcej nie będzie szans z uwagi na planowany zabieg stawu kolanowego.



  • DST 103.17km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:34
  • VAVG 22.59km/h
  • VMAX 42.06km/h
  • Kalorie 3438kcal
  • Podjazdy 336m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dębki - Osetnik - Łeba - Choczewo - Dębki

Środa, 12 lipca 2023 · dodano: 19.09.2023 | Komentarze 0

Poranna pobudka i wycieczka nadmorskimi szlakami. Start oczywiście z Dębek...




Początkowe kilometry to jazda szlakiem R10 w kierunku Białogóry...


W Białogórze nieźle sobie odpicowali dojście do plaży...


O tej godzinie na plaży jeszcze pusto...


Z Białogóry przez Lubiatowo pomknąłem na Osetnik...




Tam piaszczystym podjazdem dostałem się pod latarnię morską...



Z Osetnika przez Sarbsk dotarłem do Łeby...




Po przejeździe przez miasto pojechałem na punkt widokowy, który rozlega się na jezioro Łebsko...




Powrót z Łeby przez Sasino przyjemnymi duktami...


Dalej przez Choczewo, Wierzchucino i kierunek Dębki. Ostatnie kilometry przed Dębkami, to niemal bezdroża, jakieś stare zarośnięte łąki, ale tak poprowadziła mnie mapa...


Wycieczkę zakończyłem oczywiście w Dębkach, przekraczając 100 km ;-)



  • DST 60.16km
  • Teren 10.00km
  • Czas 04:33
  • VAVG 13.22km/h
  • VMAX 31.45km/h
  • Kalorie 1508kcal
  • Podjazdy 170m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wycieczka z córką

Wtorek, 11 lipca 2023 · dodano: 19.09.2023 | Komentarze 0

Wycieczka z córką podczas letniego wyjazdu nad morze. Start W Dębkach, i dalej przez okoliczne, polne dukty dotarliśmy do Krokowej. Tam wjazd i jazda szlakiem R10...


Na odcinku od Krokowej do Łebcza można podziwiać przyjemne widoki...








W Łebczu zrobiliśmy krótki postój i dalej kierowaliśmy się na Władysławowo...




We Władysławowie zrobiliśmy postój na jedzenie i z nowymi siłami ruszyliśmy w kierunku Jastrzębiej Góry. Tam oczywiście przystanek przy najdalej wysuniętym na północ fragmencie lądu w Polsce, czyli Gwiazda Północy z przyjemnym widokiem na morze...




Za Jastrzębią Górą wjechaliśmy na bardzo przyjemny fragment trasy R10...




W Karwi zrobiliśmy krótki postój na deser lodowy, po czym pomknęliśmy przez Karwieńskie Błoto Drugie do Dębek...


Wyszła przyjemna wycieczka z dystansem 60km. Dla córki, to najdłuższy przejechany dystans w ciągu jednego dnia :-)

Kategoria Ciekawe wyprawy


  • DST 8.63km
  • Czas 02:24
  • VAVG 3.60km/h
  • VMAX 18.72km/h
  • Kalorie 827kcal
  • Podjazdy 582m
  • Aktywność Wędrówka

Tarnica

Poniedziałek, 24 sierpnia 2020 · dodano: 03.09.2020 | Komentarze 2

Dzień po pokonaniu ultramaratonu Bałtyk - Bieszczady Tour, krótko po śniadaniu wybraliśmy się w kilka osób zaczerpnąć trochę Bieszczad. Pogoda w końcu dopisywała, więc postanowiliśmy wejść na Tarnicę...


Nie ma co wiele pisać. Widoki piękne, więc poniżej kilka fotek ze szlaku...














Przyjemnie spędzone popołudnie, na aktywnej regeneracji. W Bieszczady wrócę na pewno :-)

Kategoria Ciekawe wyprawy


  • DST 568.64km
  • Czas 22:07
  • VAVG 25.71km/h
  • VMAX 58.68km/h
  • HRmax 168 ( 89%)
  • HRavg 126 ( 67%)
  • Kalorie 9018kcal
  • Podjazdy 3361m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do Karpacza / na Okraj + masochiczny powrót z metą w Dolsku

Piątek, 29 maja 2020 · dodano: 01.06.2020 | Komentarze 6

Na początek w kilku słowach... życiówka zrobiona. Rekord poprawiony o 31 km i od tej pory wynosi on 568,64 km!!! Generalnie, to sam nie wierzę, co tu się wyprawiło...
Karpacz i przełęcz Okraj na polsko-czeskiej granicy, to standard. Ale zachciało się powrotu na kołach. No i na powrocie zostało zrobione 220 km z mocnym wiatrem w pysk. Momentami szło jechać ledwo 20 km/h. Do tego chcąc uniknąć ruchliwych za dnia dróg krajowych, powrót przebiegał po marnnej jakości drogach wojewódzkich i powiatowych, o odcinkach z bruku nie wspominając. Zabrakło czasu, by dojechać do domu. W Dolsku odebrał mnie wóz serwisowy w momencie, gdy byłem 39 godzin bez snu. Niemniej całość na duży plus. Baza objętościowa zrobiona jak trzeba. Ale przejdźmy do rzeczy...

Pomysł na wypad do Karpacza rzucił kolega Mateusz. Przystałem na propozycję i zacząłem organizować co trzeba. Kilka dni przed planowanym tripem Mateusz zaproponował jazdę w obie strony. Sprawdziłem prognozy pogody i sceptycznie podszedłem do tematu. Niemniej narysowałem ślad w obie strony. Prognozy pogody na sobotę zakładały możliwe opady deszczu i jazdę pod umiarkowany wiatr. W piątkowe popołudnie wróciłem z pracy, zjadłem obiad, spakowałem resztę klamotów, przyodziałem kolarską odzież i krótko przed godziną 16 ruszyłem. Najpierw do Krzywinia, gdzie ustaliłem z Mateuszem, że się spotkamy. Jazda szła sprawnie, trochę wiatru z boku, trochę w plecy. Przez Czerniejewo i Kostrzyn dotarłem do Kórnika. Szybki hot-dog na stacji i dzida dalej. Przez Śrem do Krzywinia, gdzie zameldowałem się około 20:30. Po kilku minutach dotarł Mateusz i razem już we dwójkę zmierzaliśmy w kierunku Karpacza. Jechało się przyjemnie. W Górze drugi postój na jedzenie i uzupełnienie bidonów. Kolejny postój w Lubinie, gdzie zjedliśmy pod dwie smaczne zapiekanki. W Złotoryi byliśmy tak szybko, że stacja benzynowa na której się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach była jeszcze nieczynna. Zjedliśmy więc to co mieliśmy i ruszyliśmy dalej. Zaczęły się coraz większe podjazdy. I tradycyjnie za Świerzawą zaczęło się konkretne wspinanie. W Podgórkach też tradycyjne fotki na panoramę Karkonoszy...


Była godzina 5:20 i dzień zapowiadał się pięknie...


Ubraliśmy kurtki i ruszyliśmy na dół, do Jeleniej Góry. Na stacji uzupełnienie bidonów i jazda w kierunku Karpacza. I się zaczęło. Remont drogi, jeden, drugi, trzeci... Aż w końcu przy jednym remoncie droga zamknięta. I to jeszcze ta, którą mieliśmy wyjeżdżać z miasta. Sensownego objazdu nie znalazłem na mapie, więc koniecznym było zmienić wariant i pojechać w kierunku Podgórzyna. I tutaj spotkała nas nagroda. Przepiękny widok nad Stawem Kresowym...


Leżaczek, piwko i można godzinami wpatrywać się w ten krajobraz :)  Ale kręcić trzeba było dalej. Dojechaliśmy do Sosnówki i zaczęliśmy wspinaczkę do Karpacza...


Skoro wjechało się do góry, to za chwilę można było i zjeżdżać, a jak już zjechaliśmy, to pomknęliśmy do Kowar. Tam postój pod sklepem i zrobienie zaopatrzenia. Bułki z kiełbasą, lokalna drożdżówka, batonik, uzupełnienie płynów i można było atakować kolejne wzniesienie - przełęcz Okraj na polsko-czeskiej granicy. Po wjeździe do góry okazało się, że nie ma opcji wjazdu w boczną drogę, z której rozlega się widok na przełęcz, bowiem patrol stacjonował kilkadziesiąt metrów przed samą granicą. Na górze zastaliśmy taki widok...


W zamian za to walnęliśmy sobie gorącą kawusię na pobudzenie i po krótkiej przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną. Pogoda była w porządku, ale wiatr z każdą minutą dmuchał coraz bardziej. Do Kamiennej Góry jeszcze jakoś się jechało, bowiem było głównie w dół. Dalej była już orka. Mocno pofałdowany teren i mocny wiatr w pysk. Widoki w dalszym ciągu przyjemne, sporo pagórków i dolinek...


W Dobromierzu zrobiliśmy postój na kolejne uzupełnienie bidonów. Głodni za bardzo nie byliśmy. Przegryzło się tylko, to co się miało w torbie i można było kręcić dalej. Zaczęły się najtrudniejsze odcinki. Fatalnej jakości drogi, odcinki z bruku, silny wiatr w pysk na totalnie odsłoniętej przestrzeni, dosłownie zero lasu, który by trochę zminimalizował ten wmordewind. Dojeżdżając do Prochowic byliśmy wykończeni tymi warunkami. Koniecznym był postój na jedzenie. W mieście znaleźliśmy kebab, który bez wahania skonsumowaliśmy. Po około półgodzinnej przerwie ruszyliśmy dalej. I dalej pod wiatr. Były chwile zwątpienia, rzucania przysłowiowym mięsem, bo w tej walce z wiatrem byliśmy na straconej pozycji. Kolejne odcinki brukowe potęgowały złość. Przejechaliśmy most w Ścinawie i wtedy zmieniliśmy koncepcję trasy. Zamiast na Górę pojechaliśmy przez Wińsko i Wąsosz w okolice Rawicza. W międzyczasie zrobiłem kalkulację o której godzinie byłbym w domu i stwierdziłem, że przedział 3:00-4:00 w nocy, to stanowczo za późno. Trzeba się było przecież wyspać, bo po weekendzie do pracy. A mając dzieci w domu pobudka maksymalnie o 8:00 gwarantowana. Cztery godziny snu po takiej trasie i wcześniej nieprzespanej nocce nie wchodziły w grę. Było po godzinie 18. Wykonałem telefon i umówiłem się, że podjedzie po mnie wóz serwisowy do Gostynia na godzinę 22:00. Z Mateuszem pożegnaliśmy się na przedmieściach Rawicza. Mateusz pojechał do Rydzyny, a ja przez Bojanowo i Poniec do Gostynia. W Gostyniu uzupełnienie bidonu i jeszcze kilkanaście kilometrów podjechałem do Dolska, w którym zjawiłem się o 21:45...


Na tamtejszej stacji benzynowej zakończyłem wyprawę. Gdybym miał możliwość spokojnego wyspania się po powrocie, zapewne kontynuowałbym jazdę. Do domu pozostawało około 90 kilometrów. Jednak mając w tym momencie 39 godzin bez snu, podjąłem decyzję, że wystarczy. Trochę rozsądku w tym szaleństwie też jest potrzebne. Mimo wszystko z wyprawy jestem bardzo zadowolony. Większość założeń została zrealizowana, a co nieco zrobione nawet z nawiązką :-)



  • DST 105.03km
  • Czas 03:22
  • VAVG 31.20km/h
  • VMAX 47.88km/h
  • Kalorie 4383kcal
  • Podjazdy 219m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szwajcaria Żerkowska

Czwartek, 12 września 2019 · dodano: 15.09.2019 | Komentarze 1

Czwartek był dla mnie dniem pracy w delegacji. Rankiem udałem się do Wrześni i przy okazji postanowiłem wykorzystać nieco okazję. Zapakowałem rower w bagażnik, by po pracy pokręcić po terenach, których do tej pory nie miałem okazji poznać. Celem była Szwajcaria Żerkowska. Po południu ruszyłem w trasę, która z początku była niczym specjalnym. Po prostu dojazd do Pyzdr drogą wojewódzką 442. Muszę przyznać, że droga bardzo ruchliwa, a oszołomów na drodze nie brakowało. Na szczęście za Pyzdrami, po przejechaniu nad rzeką Warta opuściłem tę niewdzięczną drogę. Od tego momentu było dużo spokojniej i krajobrazowo ładniej. Mimo niesprzyjającego wiatru jechało się całkiem przyjemnie. W Paruchowie mym oczom ukazały się żerkowskie wzniesienia...


Za Śmiełowem zrobiło się jakoś ciemno na niebie, ale na szczęście przeszło bokiem i żaden opad mnie nie dopadł...


Przed Żerkowem czekał mnie 7-8% podjazd. Na szczycie czekała mnie nagroda w postaci punktu widokowego...


A widok z niego był całkiem przyjemny. Szkoda, że niebo zasnuły chmury, bo przy błękicie nieba, byłoby jeszcze piękniej...


Z Żerkowa kierowałem się na Nowe Miasto nad Wartą, gdzie zrobiłem krótką przerwę na uzupełnienie bidonu. Po przerwie czekał mnie krótki odcinek jazdy po DK11. Tutaj obyło się bez incydentów i dalej spokojnie kręciłem przez Pięczkowo, Orzechowo i Czeszewo. W Czeszewie zajrzałem nad urokliwe tereny nad Wartą...


Cisza i spokój tego miejsca mnie urzekły...


Ciekawą alternatywą dla tych, którzy zamiast kręcenia korbą, wolą wiosła jest Wielka Pętla Wielkopolski...


Gdybym poruszał się rowerem MTB z pewnością skusiłbym się na przeprawę promem i eksplorację leśnych terenów nadwarciańskich...


Z Czeszewa przez Miłosław wróciłem do Wrześni, gdzie pokręciłem troszkę po mieście i okolicach. Po jeździe przyszedł czas na zapakowanie roweru do auta i powrót do domu. Muszę przyznać, że tereny w okolicach Żerkowa i Czeszewa mnie zafascynowały. Przyroda i spokój tamtejszych terenów, to było to, czego mi trzeba było :)



  • DST 501.04km
  • Czas 18:10
  • VAVG 27.58km/h
  • VMAX 64.80km/h
  • HRmax 169 ( 90%)
  • HRavg 130 ( 69%)
  • Kalorie 8326kcal
  • Podjazdy 2227m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Piekło Północy w drodze na Hel :-)

Piątek, 5 lipca 2019 · dodano: 09.07.2019 | Komentarze 8

Coroczny trip nad morze i powoli już chyba tradycja, że cisnę trasą, którą uwielbiam. Celem oczywiście Hel. W tym roku początkowy wariant trasy z odcinkiem do Koronowa był nieco inny z uwagi na wyjazd organizowany przez Travel & Cycle Team Poznań oraz TBT Poznań. Trasa była mojego autorstwa. Co, by nie było, sprawdzona przeze mnie na 90% długości, więc o jakość asfaltów byłem spokojny. Dzień wcześniej spakowałem się, bowiem w trasę ruszałem niemal z pracy. Wróciłem tylko do domu, zjadłem obiad, przebrałem, zapakowałem wszystko na rower i o godzinie 16 ruszyłem w kilkuset kilometrową trasę...


Umówiłem się na spotkanie z uczestnikami wyprawy w Pobiedziskach. Jak na złość niemal cały odcinek do Pobiedzisk, to była walka z wmordewindem. Nie szarżowałem jednak, bo kilometrów do pokonania było przecież sporo. Po drodze złapał mnie pierwszy deszcz, ale liczyłem się z tym, gdyż prognozy przewidywały przelotne opady. W Pobiedziskach zjawiłem się około godziny 18, a chwilę później całe towarzystwo jadące z Poznania. Było nas dwunastu!!! Chwila pogadanek i ruszyliśmy w stronę Kiszkowa i dalej Janowca Wielkopolskiego. Asfalty przyjemne, gładkie, i póki co bez większych przewyższeń...


Nie mogło zabraknąć krajobrazów z elementami złocistych pól...


W Charbowie dołączył do nas Bobiko i od tego momentu jechaliśmy w trzynaście osób. Pierwszą przerwę na uzupełnienie kalorii i wody zrobiliśmy w Janowcu Wielkopolskim. Postój nieco się wydłużył z uwagi na kolejny opad deszczu. Niemniej w końcu ruszyliśmy dalej. Słońce powoli chowało się za horyzontem, a my uciekaliśmy przed kolejną chmurą...


Damasławek, Kcynia i Nakło nad Notecią, to kolejne miejscowości na trasie przejazdu. W Nakle zameldowaliśmy się już po zmroku i zrobiliśmy postój na kolację w Mc Donald's. Po odpoczynku i posileniu ruszyliśmy w stronę Koronowa. Zaczęły się pierwsze hopki, które zachęcały do dynamicznej jazdy. Postój na stacji benzynowej w Koronowie był obowiązkowy, bowiem kolejna czynna stacja miała być za ponad 80 km. Jechaliśmy pod osłoną nocy przyjemnymi i praktycznie z zerowym ruchem samochodowym drogami. W Tleniu zrobiliśmy krótki postój, by każdy był w stanie spokojnie dojechać do Czarnej Wody, gdzie mieliśmy zaplanowany postój na stacji benzynowej. Pogoda dopisywała, a natura budziła się do życia po chłodnej nocy (5°)...


Około godziny 5 dotarliśmy do Czarnej Wody, gdzie przeżyliśmy spore rozczarowanie. Stacja benzynowa mimo, że całodobowa, to sprzedaż tylko przez okienko. Do tego brak czegokolwiek do jedzenia co byłoby ciepłe, a kawy i herbaty też, bowiem pan z obsługi stwierdził, iż zdążył kilka chwil wcześniej ustawić czyszczenie ekspresu. Dobre sobie, pan wyglądał, jakby wstał z głębokiego snu. Jak to się mówi, kto nie może, jak prywaciorze :D Zrobiliśmy krótki postój pod wiatą przy zaledwie kilku stopniach. Każdy przegryzł coś, co wiózł ze sobą i trzeba było zebrać się do dalszej jazdy. Nie było to łatwe, bo lekko wyziębieni, bez czegokolwiek ciepłego musieliśmy dotrzeć do Kościerzyny. Zostało nas dwunastu, jeden z uczestników wyprawy pomknął do Starogardu Gdańskiego na pociąg. W Kościerzynie zrobiliśmy konkretny postój. Koniecznym było się najeść, ogrzać i uzupełnić bidony. W międzyczasie pojawił się problem z kolanem u jednego z kolegów, który zmuszony był zrezygnować z dalszej jazdy. Grupa zdecydowała, że ze względu na warunki i prognozowane opady deszczu trzeba zmienić wariant trasy na krótszy. Dla mnie jako autora trasy, było to trochę irytujące, ale rozumiałem grupę. Najważniejsze jest przecież zdrowie i nic ponad siły. Sam czułem się przeciętnie, jednak nie na tyle źle, by nie podjąć rękawicy. Wiedziałem w końcu co oferują rejony, którymi zamierzałem jechać. Bobiko także przystał na moją propozycję, więc zapadła decyzja, że dziewięć osób jedzie prosto na Kartuzy i dalej Wejherowo, Władysławowo i Hel, a ja z Bobiko kręcimy przez kaszubskie sztajfy. Wspólnie z grupą dojechaliśmy do Stężycy i rozdzieliśmy się. Od tego momentu jechaliśmy z Bobiko we dwójkę. Zaczęły się podjazdy i przepiękne krajobrazy. Widok w miejscowości Gołubie urzekł mnie...


Piękne, zielone tereny, a w tle wzniesienia, po których mieliśmy przejeżdżać za kilkanaście minut :) Dojechaliśmy do Szymbarku, mając po drodze kilka solidnych podjazdów, po czym nastąpił szybki zjazd w rejonie szczytu Wieżyca. Strome, leśne zbocza po bokach drogi też robiły spore wrażenie. Standardowo krótki postój zaliczyliśmy w Ostrzycach nad jeziorem...


Doskonale widzieliśmy ciemne chmury, które zwiastowały deszcz. Minęły może z dwie minuty odkąd ruszyliśmy i zaczęło padać. Kurtki przeciwdeszczowe, ochraniacze na buty i kręciliśmy dalej. Padało coraz mocniej. W Kartuzach nie zatrzymywaliśmy się z uwagi na dobre samopoczucie. Kolejne hopki na odcinku Grzybno, Hopy, Pomieczyno, Rosochy, Luzino zachęcały do dynamicznej jazdy. W Luzinie zrobiliśmy postój celem zakupu wody i czegoś pożywnego. Straciliśmy sporo czasu, bo w sklepie kolejki przy sobocie były masakryczne. Ale posilić się było koniecznym, by nogi miały z czego jechać. Cały czas padało, raz mocniej, raz słabiej. Jeśli przestawało, to dosłownie na 2-3 minuty. Generalnie co ściągnąłem kaptur, bo opad ustał, to momentalnie zaczynało padać :D Przez Kębłowo, Zelewo, Zamostne dotarliśmy do Rybna, gdzie czekał nas najbardziej stromy odcinek wyprawy (10% w kierunku Strzebielinka). Wejście na wieżę widokową "Kaszubskie Oko" z uwagi na padający deszcz i słabą widoczność sobie odpuściliśmy. Za chwilę nastąpił zjazd do Czymanowa. Miałem w planach wykręcić tu swój rekord prędkości (dotychczasowy 76,5 km/h na MTB), jednak warunki pogodowe brutalnie to uniemożliwiły. Mokra nawierzchnia, słabsza kilkukrotnie skuteczność mokrych hamulców, spowodowały, że nie było mowy o jakimkolwiek podjęciu próby. Dość powiedzieć, że trzymając klamki hamulców na zjeździe miałem jakieś 55 km/h. Po prostu klocki hamulcowe na mokrych i zabrudzonych obręczach nie dawały rady. Z Czymanowa wzdłuż jeziora Żarnowieckiego dotarliśmy do Wierzchucina. Stamtąd udaliśmy się do Żarnowca, gdzie zatrzymaliśmy się dosłownie na moment. Przez Krokową przemknęliśmy błyskawicznie, by wbić się na ścieżkę rowerową wiodącą nasypem dawnej linii kolejowej Krokowa - Swarzewo. Gładki asfalt, ruch znikomy, nic tylko jechać. A widoki też przyjemne...


Ze Swarzewa mógł być już tylko jedyny, słuszny kierunek - Władysławowo. Tam musieliśmy uciekać w boczne uliczki, bowiem utworzył się korek. Wiadomo, sobota, wakacje, czyli zmiana turnusu. Gdy wbiliśmy się w ścieżkę rowerową prowadzącą do Helu jazda stała się trochę upierdliwa. Czasy, gdy kostka leżała sobie równo już dawno minęły, do tego piesi, na których trzeba było uważać, i kierowcy samochodów, którzy wjeżdżali na kampingi i inne obiekty. Trzeba było być bardzo skupionym i uważnym i nie było sensu szaleć. Były też te przyjemniejsze bodźce, jak widok na Zatokę Pucką...


Powoli zbliżaliśmy się do celu wyprawy. I gdy wydawało się, że mimo trudnych warunków uda się ją zakończyć całkiem przyjemnie, to nagle nastąpiło oberwanie chmury. Zaczęło lać, jakby ktoś wyżej puścił wodę z węży ogrodowych. Odcinek Jurata - Hel pokonaliśmy w strugach ulewy. I o ile przez kilka godzin opadów kurtka i ochraniacze na buty dawały radę, o tyle w jednej chwili woda zaczęła spływać do butów od góry po nogach.  Do Helu dotarliśmy nieco zziębnięci, ale usatysfakcjonowani...


Mnie udało się wykręcić po raz drugi w życiu ponad 500 km i kolejny raz ze sporą ilością podjazdów. Jeśli dodać do tego jazdę w trudnych warunkach, deszczu, zimnie i wietrze, to śmiało mogę uznać, iż była to moja najtrudniejsza wyprawa w życiu. Tym bardziej satysfakcja jest duża. Dziękuję wszystkim uczestnikom wyprawy za wspólne kręcenie, w szczególności Bobiko, który podjął rękawicę i wybrał ze mną trudniejszy wariant trasy. Dzięki Panowie!!! PozdRower :-)




  • DST 417.96km
  • Teren 20.00km
  • Czas 18:24
  • VAVG 22.72km/h
  • VMAX 76.50km/h
  • Kalorie 13832kcal
  • Podjazdy 1776m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przez Bory Tucholskie i Kaszuby na początek Polski :-)

Poniedziałek, 6 sierpnia 2018 · dodano: 12.08.2018 | Komentarze 5

Poniedziałek i wtorek były dla mnie ostatnimi dniami urlopu. Z racji dwutygodniowego wyjazdu z rodziną, trochę nie było kiedy ruszyć z wyprawą nad morze. W niedzielę przeanalizowałem prognozy pogody i stwierdziłem, że pojadę, gdyż kolejny termin z uwagi na pracę mógł być później niemożliwy. Od rana zorganizowałem się ze wszystkim i po godzinie 16 mogłem ruszyć w trasę. Czasu na planowanie trasy nie miałem, więc na tapetę wziąłem ubiegłoroczny ślad, który minimalnie zamierzałem korygować po drodze. Pierwszy etap trasy, to dojazd do Bydgoszczy standardowo przez Barcin...


Z Barcina przez Łabiszyn ruchliwą o tej porze drogą 254 dotarłem na peryferia Bydgoszczy. W Stryszku jednak widnieje zakaz jazdy dla rowerzystów po DK 5. O ile w poprzednich latach pod osłoną nocy się nią jeździło, to teraz za dnia nie chciałem ryzykować i skorygowałem ten fragment trasy. Pojechałem serwisówką wzdłuż drogi ekspresowej, a następnie przyjemną ścieżką rowerową przez las i miejscowość Trzciniec dotarłem do ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy. Miejskimi ścieżkami rowerowymi sprawnie dostałem się do centrum miasta, gdzie zajrzałem na Wyspę Młyńską...


Po drodze mogłem obserwować okazały kościół św. Andrzeja Boboli...


Po krótkiej przerwie ruszyłem dalej, a dłuższą przerwę zrobiłem na stacji benzynowej przy wylocie z Bydgoszczy. Miasto opuściłem tradycyjnie już ścieżką na Myślęcinku. Za każdym razem, gdy nią jechałem była totalnie pusta, ale to było w nocy. Tym razem jednak przy wieczorowej porze były tam tłumy ludzi aktywnie spędzających czas, od rowerów przez rolki, na deskorolkach kończąc. Kolejne kilometry były już jednak z dala od ludzi. Z początku jechałem jeszcze przez jakieś cywilizacje typu Kotomierz, Serock i Świekatowo, ale dalej były już same lasy. Jeszcze w Serocku założyłem długi rękaw, bowiem temperatura zaczęła dość szybko spadać. Wtedy było jeszcze znośnie. Koszmar rozpoczął się około godziny 23, gdy jechałem przez Bory Tucholskie. O ile byłem mentalnie przygotowany na samotną jazdę przez całą nockę, o tyle zaskakująco niska temperatura powietrza zasiała sporo zamętu w mojej głowie. Do godziny 5 rano kręciłem w temperaturze 9-10°C (prognozy mówiły o 15°C). W międzyczasie zrobiłem dwa krótkie postoje na konsumpcję. Zimno doskwierało coraz bardziej. Do tego stopnia, że momentami, aż mną dygotało. Owszem, mogłem kręcić szybciej, bardziej energicznie, ale wtedy miałbym obawy, czy uda mi się dotrzeć nad nasze polskie morze, nim opadnę z sił. Sytuacja zaczęła się poprawiać, gdy dotarłem na Kaszuby. W okolicach Szymbarku zaczęło świtać, więc zaczęły pojawiać się przyjemne widoki na horyzoncie...


Skoro pojawiły się przyjemne widoki, to i poprawił się nastrój. Głowa zaczęła inaczej pracować, a z racji wschodzącego słońca i temperatura powoli podnosić. Po zjeździe na dół z Szymbarku trafiłem na przyjemną, zamgloną łączkę, a na niej klacz i źrebię...


Po chwili mogłem się już delektować widokami na różne zakamarki jeziora Ostrzyckiego...


W okolicy przepływa też rzeka Radunia...


W Ostrzycach rozlega się kolejny, przyjemny widok na jezioro Ostrzyckie...


Następnie trochę jazdy w górę i z punktu widokowego mogłem popatrzeć na kaszubskie wzniesienia z Wieżycą w tle...


Po kolejnych kilkunastu minutach nastąpił upragniony postój na stacji benzynowej, która była pierwszą od granic Bydgoszczy. Jest to niestety wada tej trasy. Jedzie się przez 170 km i po drodze nie ma żadnej stacji benzynowej, czy sklepu całodobowego. Wiedziałem o tym i byłem odpowiednio zaopatrzony, jednak niska temperatura spowodowała, że gorąca kawa była bardzo pożądana. Dwa batoniki i gorąca kawa postawiły mnie na nogi i od tego momentu jazda była już czystą przyjemnością. Szybko przemknąłem przez Kartuzy i śmigałem po kaszubskich górkach. Przejechałem przez Łebno, Barłomino, Luzino i przeciąłem DK 6. W okolicach Zamostnego trafił się zamknięty odcinek remontowanej drogi, ale na MTB bez problemu pokonałem tę przeszkodę. W Rybnie czekał mnie podjazd o nachyleniu 10%, który sprawnie pokonałem i po chwili byłem pod wieżą widokową "Morskie Oko" w rejonie Gniewina...


Wejście na wieżę sobie odpuściłem, gdyż byłem na niej w roku ubiegłym. Postanowiłem za to zajrzeć do Gniewina, jadąc taką przyjemną drogą...


Z Gniewina przez Strzebielinko wróciłem w rejon wieży widokowej i dalej zjechałem nad jezioro Żarnowieckie. W ubiegłym roku zjazd był po nielegalnym terenie należącym do elektrowni. Tym razem wybrałem wariant w pełni legalny po drodze publicznej i opłaciło się. Otóż pobiłem rekord prędkości, który od teraz wynosi 76,5 km/h!!! :-) Dla odmiany w tym roku wybrałem wariant jazdy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Żarnowieckiego...


Wzdłuż jeziora jechało się przyjemnie, jednak czekał na mnie kolejny stromy podjazd, by dotrzeć do Wierzchucina. W drodze do Żarnowca mogłem popatrzeć jak śmiałkowie ruszają na spływ kajakowy Piaśnicą...


Z Żarnowca pomknąłem do Krokowej, skąd trasą rowerową powstałą na nasypie nieczynnej linii kolejowej dotarłem do Łebcza. W Łebczu opuściłem trasę rowerową i przez Mieroszyno dojechałem do Jastrzębiej Góry, gdzie mieści się najdalej na północ wysunięty skrawek lądu Rzeczpospolitej Polskiej...


Tu rzecz jasna ujrzałem pierwszy raz tego dnia morze...


Ale nie to miejsce było ostatnim celem mojej wyprawy. Kręciłem dalej, po drodze zaglądając w Rozewiu pod latarnię morską...


We Władysławowie uzupełniłem zapasy wody w bidonach, cukru w organizmie i ruszyłem dalej. Pierwszy raz w życiu jechałem rowerem po Półwyspie Helskim. Pamiętam tylko, jak za dziecka byłem z wujkiem na jednodniowej wycieczce na półwysep. Poza tym wcześniej mnie w tym miejscu nie było. Na wyjeździe z Władysławowa ruch rowerowy odbywa się po ścieżce rowerowej, która jest średniej jakości, nie wspominając o natężeniu ruchu. Jest to w zasadzie jedyna alternatywa, jeśli nie chce ryzykować się mandatem za jazdę po drodze publicznej. Będąc na Półwyspie Helskim mamy dostęp zarówno do morza otwartego, jak i Zatoki Puckiej. Na zatoce sporo ludzi czerpiących radość z pływania na desce, co jest tam normą...


Minąłem Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię, Juratę i dotarłem do upragnionego Helu, celu mojej wyprawy...


Na Helu obowiązkowo wizyta na Cyplu Helskim...


Przyjemną promenadą wzdłuż plaży dotarłem do miejsca, które informuje, że tu jest "początek Polski"...


Pojechałem też rzucić okiem na latarnię morską...

Na koniec obowiązkowo wjechałem na plażę, gdzie nie mogłem odmówić sobie kąpieli w Bałtyku. Tak ciepłej wody w naszym, polskim morzu, to nigdy wcześniej nie uświadczyłem. Po kąpieli wyłożyłem się na ręczniku i delektowałem się złocistym trunkiem z plażowego baru...


Wyprawę na Hel zakończyłem z rekordowym dla mnie wynikiem 417,96 km, które pokonałem w 18 godzin i 24 minuty. Łącznie z postojami zajęło mi to 22 godziny i 49 minut. Cel osiągnięty w 100%, bowiem założeniem było zmieścić się w jednej dobie. Miałem na trasie chwilę zwątpienia z uwagi niespodziewane ochłodzenie w nocy, ale poza tym cały dystans pokonałem bez większego kryzysu. Tym akcentem kończę definitywnie tegoroczny urlop letni. Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas wracać do pracy. Na zakończenie standardowo podgląd na trasę, którą pokonałem :-)





  • DST 342.96km
  • Czas 13:49
  • VAVG 24.82km/h
  • VMAX 62.50km/h
  • Kalorie 6964kcal
  • Podjazdy 2121m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szklarska Poręba i Harrachov, czyli w jedną dobę w góry!!!

Piątek, 6 lipca 2018 · dodano: 10.07.2018 | Komentarze 5

Przez kilka dni biłem się z myślami, czy podjąć się wyprawy do Szklarskiej Poręby, którą organizowało Travel & Cycle Team Poznań. Ostatecznie zdecydowałem, że pojadę i była to trafiona decyzja. Większość ekipy ruszała z Poznania o godzinie 18:00, więc musiałem tam dotrzeć. Z Trzemeszna wystartowałem po godzinie 14. Przejechałem kilka kilometrów i zerwało się wredne wiatrzysko, które wiało prosto w ryja. Nie chciałem się zbyt mocno forsować, by nie doszło do sytuacji, że dojeżdżam do Poznania i sił pozostaje niewiele. Do tego pierwsza wyprawa szosą z bagażem, więc i kilogramy dodatkowe. Spokojnie jechałem tempem oscylującym w granicach 25 km/h. Przemknąłem przez Gniezno i wbiłem się na serwisówkę S5. Tam to dopiero wiatr dawał popalić na otwartym terenie. We Wierzycach skontrolowałem czas i wiedziałem, że jeśli mam zdążyć do Poznania na godzinę 18, to albo muszę zwiększyć tempo, albo wybrać wariant częściowego dojazdu pociągiem. Aby nie tracić zbyt wielu sił wybrałem drugą opcję. Z Pobiedzisk połączenie za bardzo nie pasowało, ale z Kostrzyna już tak. Dojechałem, więc serwisówką przez Iwno do Kostrzyna mając na liczniku już ponad 60 km, poczekałem kilka chwil na przyjazd pociągu i dotarłem do Poznania. Następnie kilka kilometrów rowerem z dworca głównego w szybkim tempie i dosłownie dwie minuty po godzinie 18 zameldowałem się na miejscu. Tam wspólna fotka zanim ruszyliśmy...


W tym momencie było nas 9 osób. Po drodze dołączyły jeszcze dwie i razem kręciliśmy w 11 osób :-) Od Poznania wiatr już mniej dokuczał, bowiem wiało z boku. Nie dotarliśmy do Leszna, a już przytrafiła się awaria u jednego z uczestników. Problem z łożyskiem w piaście przedniego koła...


Na szczęście problem doraźnie udało się rozwiązać, więc w komplecie mogliśmy jechać dalej. Odcinek od Poznania do Leszna jechało mi się trochę ciężko, z uwagi na czas jazdy bez porządnego jedzenia. Jeden ze sklepów, przy którym mieliśmy zrobić przerwę okazał się zamknięty, więc nie było sensu robić dłuższej przerwy. Momentami moja jazda wyglądała tak, że traciłem do grupy dystans 200-300 metrów...


Ale w końcu dotarliśmy do Leszna i pod Kauflandem zrobiliśmy dłuższy postój na konsumpcję. Szybkie zakupy i można było ładować węglowodany. Od tego momentu jechało się mi zdecydowanie lepiej. Kolejny fragment trasy, to jazda przez Górę i Jemielno do Ścinawy. W tym momencie miałem już 200 km na liczniku, więc czas na kolejne uzupełnienie cukrów w postaci batonika i coli z miejscowego sklepiku...


Mieliśmy też tu sporo ubawu, bowiem spotkaliśmy miejscowych, bardzo wesołych chłopaków :-D Ale jechać trzeba było dalej. Ze Ścinawy kierowaliśmy się prosto na Legnicę. Tam w końcu trafiliśmy porządną stację benzynową, na której zrobiliśmy dłuższy postój. Koniecznym było się najeść i uzupełnić braki węglowodanów, bo górskie wzniesienia były już niedaleko, a tam sił zabraknąć nie mogło...


Tutaj także się uśmialiśmy. Okazuje się, że mieszkańcy Legnicy, to bardzo imprezowe towarzystwo :-D Co rusz na stację podjeżdżały taksówki z rozbawioną młodzieżą, a jeśli nie były to taksówki, to takie osoby pojawiały się tam pieszo. Gdy wszyscy wchłonęli odpowiednią dawkę węglowodanów ruszyliśmy dalej. Było po godzinie 3, a my kierowaliśmy się na Złotoryję. Zaczęły się lekkie podjazdy. Było już praktycznie cały czas pod górę. W Świerzawie zrobiliśmy krótki postój, zanim zaczął się atak na największe nachylenia przed Jelenią Górą...


Od tego momentu skończyły się przelewki i zaczęła konkretna wspinaczka. Do pokonania mieliśmy 10-kilometrowy podjazd do wsi Podgórki z nachyleniami rzędu 11% przez jego znaczną część, ale na górze była satysfakcja i takie widoki...


Chciałoby się tam posiedzieć dłużej, ale temperatura spadła do 11°C, więc trzeba było cisnąć dalej, by się nie wychłodzić. Po wspinaczce około 5-kilometrowy zjazd do Jeleniej Góry. Frajdę ze zjazdu popsuła sfrezowana nawierzchnia na łukach drogi, która zapewne powstała na skutek częstych wypadków na tym odcinku. W ten sposób przede wszystkim motocykliści zmuszeni są do ostrożniejszej jazdy. W Jeleniej Górze zrobiliśmy krótki postój na stacji benzynowej, by uzupełnić bidony i napić się ciepłej kawy. W tle widać było przyjemne karkonoskie wzniesienia...


Po krótkiej pauzie ruszyliśmy dalej i rozpoczęliśmy kolejną wspinaczkę do Szklarskiej Poręby. Tu już było nieco łagodniej, ale 18-kilometrowy podjazd w nogi wszedł. Niemniej, przed godziną 8 dotarliśmy do upragnionego celu, jakim była Szklarska Poręba...


Oczywiście nie mogłem odmówić sobie fotki solo, na tle tablicy...


Po tak długim podjeździe zasłużona przerwa, bowiem część ekipy miała w planach dalszą jazdę...


Po przerwie dotarliśmy do centrum Szklarskiej Poręby, gdzie część ekipy została, a druga część pomknęła na przejście graniczne w Jakuszycach. W dalszym ciągu trzeba było cisnąć pod górę, kolejne jakieś 7-8 km. Niemniej ci, którzy podjęli się wjazdu do Jakuszyc dotarli tam w komplecie. Dojazd do granicy polsko - czeskiej koniecznym było uwiecznić...

Podczas, gdy cała ekipa postanowiła zrobić zaopatrzenie w czeskim sklepiku, ja ruszyłem samotnie dalej, by zjechać na dół do Harrachova. Pierwotnie chętnych było więcej, jednak wizja ponownej wspinaczki od strony czeskiej skutecznie zniechęciła. Na wjeździe do Harrachova powitała mnie taka tablica...


Pojechałem oczywiście zobaczyć mamucią skocznię, a w zasadzie jej ruiny, bo obiekt stoi zaniedbany. Jeszcze nie tak dawno odbywały się tu zawody Pucharu Świata w lotach narciarskich...


Pod samą skocznię nie podjeżdżałem, bowiem prowadzi tam asfaltowa ścieżka o takim nachyleniu, że po takim przebytym kilometrażu i wizji ponownego podjazdu na Jakuszyce, to nogi raczej już by odmówiły posłuszeństwa. Po krótkim rekonesansie na Czechach wróciłem do góry na przejście graniczne, gdzie na trawie w blasku słońca odpoczywała pozostała część ekipy. Kilka chwil i razem ruszyliśmy na dół. To była frajda zjeżdżać 7 km w dół z prędkościami rzędu 50-60 km/h :-) W Szklarskiej Porębie nastał w końcu słuszny odpoczynek. Pizza i zimny browar z miejscowej knajpy położonej tuż nad rzeką Kamienna, to było to, czego było trzeba po przebytej trasie. Ale wszystko co dobre szybko się kończy i po godzinnej sielance trzeba było zbierać się na pociąg powrotny. W drodze na dworzec PKP zauroczyła mnie wybrukowana ulica Buczka...


Przed dworcem zrobiliśmy sobie jeszcze grupowe foto...


Zanim udałem się na peron, wpatrzyłem się na moment w panoramę Karkonoszy...


Ostatnie chwile spędziliśmy w oczekiwaniu na pociąg "Kamieńczyk" do Poznania...


Gdy pociąg nadjechał ulokowaliśmy rowery w komfortowych warunkach...


A my rozsiedliśmy się w fotelach. Podróż przebiegła spokojnie i bezproblemowo. W Poznaniu zameldowaliśmy się krótko po godzinie 20. Ja miałem szybką przesiadkę na pociąg do Trzemeszna i na miejsce dotarłem po godzinie 21. To była bardzo udana wyrypa. Wszystko zagrało jak trzeba: pogoda, trasa, towarzystwo. Panowie dzięki za wspólną jazdę!!!

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów własnych oraz Travel & Cycle Team Poznań. Na koniec jeszcze filmik prezentujący zjazd z Jakuszyc do Szklarskiej Poręby (także autorstwa Travel & Cycle Team Poznań)...





  • DST 122.32km
  • Czas 04:18
  • VAVG 28.45km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Kalorie 2661kcal
  • Podjazdy 335m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mikorzyn 2018 [2/3] - Ślesin, Sompolno, Izbica Kujawska, Kłodawa

Wtorek, 29 maja 2018 · dodano: 02.06.2018 | Komentarze 1

Drugi dzień pobytu w Mikorzynie, więc gdy wszyscy jeszcze spali, ja wymknąłem się, by trochę pokręcić. Do południa miałem czas, bo później koniecznym było poświęcić czas na obowiązki służbowe. W związku z tym można było zrobić jakąś sensowną trasę. Za cel obrałem Kłodawę. Wiedziałem, że jazda w do miasta, w którym znajduje się kopalnia soli, będzie zmaganiem z wiatrem, ale nie spodziewałem się, że ten wiatr da aż tak kość. Noga też tego dnia nie podawała, z uwagi na nocną posiadówę i sączenie złocistych trunków. Miałem raptem cztery godziny snu, więc lekko nie było. Zanim się ogarnąłem i ruszyłem była 7:15. Początek to standardowo jazda przez Ślesin...


Ze Ślesina obrałem kurs prosto na Sompolno, gdzie na moment zatrzymałem się na Rynku. Spojrzałem na fontannę w kształcie kuli...


I po chwili kręciłem dalej. Kierowałem się na Izbicę Kujawską, po drodze mijając jezioro Lubotyńskie...


Po kilku następnych kilometrach zameldowałem się w Izbicy Kujawskiej. Tam na Placu Wolności znajduje się pomnik poległych w II wojnie światowej...


Uzupełniłem bidon i pojechałem w kierunku Kłodawy. A skoro Kłodawa, to oczywiście kopalnia soli. Przejechałem przez centrum miasta i skierowałem się na jego peryferia zobaczyć jak to wygląda. Ogólnie rzecz biorąc tereny wokół samej kopalni, to nic szczególnego...


Gdy odjechałem nieco dalej, to widok jest dużo lepszy. Widać wyraźnie krajobraz, na którym zarysowuje się charakterystyczna kopalnia...


Tutaj bardziej z boku i nieco bliżej...


Z Kłodawy udałem się w drogę powrotną. Nareszcie miałem wiatr w plecy, ale po 65 km naparzania pod wiatr byłem już nieco wypompowany, więc i droga powrotna była bez fajerwerków. Trzymałem, równe tempo, bez większego szaleństwa. Powrót nieco innym wariantem, gdyż do Sompolna pojechałem przez Babiak. Krótko przed Sompolnem zrobiłem krótki postój w cieniu na skraju lasu. Wygląda na to, że pojawiły się pierwsze tego roku grzyby...


Po krótkiej przerwie ruszyłem dalej. Dla odmiany Sompolno tym razem objechałem obwodnicą i już bez jakichkolwiek postojów pomknąłem na Ślesin, a stamtąd rzut beretem do Mikorzyna. Do ośrodka dotarłem coś koło południa, czy tak jak zakładałem. Pozostałą część dnia, a następnie wieczór spędziłem pochłonięty obowiązkami służbowymi i wspólną integracją :-)