avatar

Maniek1981 Trzemeszno








I n f o r m a c j e :
Przejechane kilometry: 97395.91 km
Km w terenie: 12506.30 km (12.84%)
Czas na rowerze: 158d 07h 04m
Średnia prędkość: 25.62 km/h
===>>> Więcej o mnie <<<===





2024
button stats bikestats.pl

2023
button stats bikestats.pl

2022
button stats bikestats.pl

2021
button stats bikestats.pl

2020
button stats bikestats.pl

2019
button stats bikestats.pl

2018
button stats bikestats.pl

2017
button stats bikestats.pl

2016
button stats bikestats.pl

2015
button stats bikestats.pl

2014
button stats bikestats.pl

Odwiedzone gminy


Strava



Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maniek1981.bikestats.pl



Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawy 300-kilometrowe

Dystans całkowity:5400.49 km (w terenie 159.00 km; 2.94%)
Czas w ruchu:206:47
Średnia prędkość:26.12 km/h
Maksymalna prędkość:82.15 km/h
Suma podjazdów:26677 m
Maks. tętno maksymalne:168 (89 %)
Maks. tętno średnie:139 (74 %)
Suma kalorii:131648 kcal
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:337.53 km i 12h 55m
Więcej statystyk
  • DST 417.96km
  • Teren 20.00km
  • Czas 18:24
  • VAVG 22.72km/h
  • VMAX 76.50km/h
  • Kalorie 13832kcal
  • Podjazdy 1776m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przez Bory Tucholskie i Kaszuby na początek Polski :-)

Poniedziałek, 6 sierpnia 2018 · dodano: 12.08.2018 | Komentarze 5

Poniedziałek i wtorek były dla mnie ostatnimi dniami urlopu. Z racji dwutygodniowego wyjazdu z rodziną, trochę nie było kiedy ruszyć z wyprawą nad morze. W niedzielę przeanalizowałem prognozy pogody i stwierdziłem, że pojadę, gdyż kolejny termin z uwagi na pracę mógł być później niemożliwy. Od rana zorganizowałem się ze wszystkim i po godzinie 16 mogłem ruszyć w trasę. Czasu na planowanie trasy nie miałem, więc na tapetę wziąłem ubiegłoroczny ślad, który minimalnie zamierzałem korygować po drodze. Pierwszy etap trasy, to dojazd do Bydgoszczy standardowo przez Barcin...


Z Barcina przez Łabiszyn ruchliwą o tej porze drogą 254 dotarłem na peryferia Bydgoszczy. W Stryszku jednak widnieje zakaz jazdy dla rowerzystów po DK 5. O ile w poprzednich latach pod osłoną nocy się nią jeździło, to teraz za dnia nie chciałem ryzykować i skorygowałem ten fragment trasy. Pojechałem serwisówką wzdłuż drogi ekspresowej, a następnie przyjemną ścieżką rowerową przez las i miejscowość Trzciniec dotarłem do ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy. Miejskimi ścieżkami rowerowymi sprawnie dostałem się do centrum miasta, gdzie zajrzałem na Wyspę Młyńską...


Po drodze mogłem obserwować okazały kościół św. Andrzeja Boboli...


Po krótkiej przerwie ruszyłem dalej, a dłuższą przerwę zrobiłem na stacji benzynowej przy wylocie z Bydgoszczy. Miasto opuściłem tradycyjnie już ścieżką na Myślęcinku. Za każdym razem, gdy nią jechałem była totalnie pusta, ale to było w nocy. Tym razem jednak przy wieczorowej porze były tam tłumy ludzi aktywnie spędzających czas, od rowerów przez rolki, na deskorolkach kończąc. Kolejne kilometry były już jednak z dala od ludzi. Z początku jechałem jeszcze przez jakieś cywilizacje typu Kotomierz, Serock i Świekatowo, ale dalej były już same lasy. Jeszcze w Serocku założyłem długi rękaw, bowiem temperatura zaczęła dość szybko spadać. Wtedy było jeszcze znośnie. Koszmar rozpoczął się około godziny 23, gdy jechałem przez Bory Tucholskie. O ile byłem mentalnie przygotowany na samotną jazdę przez całą nockę, o tyle zaskakująco niska temperatura powietrza zasiała sporo zamętu w mojej głowie. Do godziny 5 rano kręciłem w temperaturze 9-10°C (prognozy mówiły o 15°C). W międzyczasie zrobiłem dwa krótkie postoje na konsumpcję. Zimno doskwierało coraz bardziej. Do tego stopnia, że momentami, aż mną dygotało. Owszem, mogłem kręcić szybciej, bardziej energicznie, ale wtedy miałbym obawy, czy uda mi się dotrzeć nad nasze polskie morze, nim opadnę z sił. Sytuacja zaczęła się poprawiać, gdy dotarłem na Kaszuby. W okolicach Szymbarku zaczęło świtać, więc zaczęły pojawiać się przyjemne widoki na horyzoncie...


Skoro pojawiły się przyjemne widoki, to i poprawił się nastrój. Głowa zaczęła inaczej pracować, a z racji wschodzącego słońca i temperatura powoli podnosić. Po zjeździe na dół z Szymbarku trafiłem na przyjemną, zamgloną łączkę, a na niej klacz i źrebię...


Po chwili mogłem się już delektować widokami na różne zakamarki jeziora Ostrzyckiego...


W okolicy przepływa też rzeka Radunia...


W Ostrzycach rozlega się kolejny, przyjemny widok na jezioro Ostrzyckie...


Następnie trochę jazdy w górę i z punktu widokowego mogłem popatrzeć na kaszubskie wzniesienia z Wieżycą w tle...


Po kolejnych kilkunastu minutach nastąpił upragniony postój na stacji benzynowej, która była pierwszą od granic Bydgoszczy. Jest to niestety wada tej trasy. Jedzie się przez 170 km i po drodze nie ma żadnej stacji benzynowej, czy sklepu całodobowego. Wiedziałem o tym i byłem odpowiednio zaopatrzony, jednak niska temperatura spowodowała, że gorąca kawa była bardzo pożądana. Dwa batoniki i gorąca kawa postawiły mnie na nogi i od tego momentu jazda była już czystą przyjemnością. Szybko przemknąłem przez Kartuzy i śmigałem po kaszubskich górkach. Przejechałem przez Łebno, Barłomino, Luzino i przeciąłem DK 6. W okolicach Zamostnego trafił się zamknięty odcinek remontowanej drogi, ale na MTB bez problemu pokonałem tę przeszkodę. W Rybnie czekał mnie podjazd o nachyleniu 10%, który sprawnie pokonałem i po chwili byłem pod wieżą widokową "Morskie Oko" w rejonie Gniewina...


Wejście na wieżę sobie odpuściłem, gdyż byłem na niej w roku ubiegłym. Postanowiłem za to zajrzeć do Gniewina, jadąc taką przyjemną drogą...


Z Gniewina przez Strzebielinko wróciłem w rejon wieży widokowej i dalej zjechałem nad jezioro Żarnowieckie. W ubiegłym roku zjazd był po nielegalnym terenie należącym do elektrowni. Tym razem wybrałem wariant w pełni legalny po drodze publicznej i opłaciło się. Otóż pobiłem rekord prędkości, który od teraz wynosi 76,5 km/h!!! :-) Dla odmiany w tym roku wybrałem wariant jazdy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Żarnowieckiego...


Wzdłuż jeziora jechało się przyjemnie, jednak czekał na mnie kolejny stromy podjazd, by dotrzeć do Wierzchucina. W drodze do Żarnowca mogłem popatrzeć jak śmiałkowie ruszają na spływ kajakowy Piaśnicą...


Z Żarnowca pomknąłem do Krokowej, skąd trasą rowerową powstałą na nasypie nieczynnej linii kolejowej dotarłem do Łebcza. W Łebczu opuściłem trasę rowerową i przez Mieroszyno dojechałem do Jastrzębiej Góry, gdzie mieści się najdalej na północ wysunięty skrawek lądu Rzeczpospolitej Polskiej...


Tu rzecz jasna ujrzałem pierwszy raz tego dnia morze...


Ale nie to miejsce było ostatnim celem mojej wyprawy. Kręciłem dalej, po drodze zaglądając w Rozewiu pod latarnię morską...


We Władysławowie uzupełniłem zapasy wody w bidonach, cukru w organizmie i ruszyłem dalej. Pierwszy raz w życiu jechałem rowerem po Półwyspie Helskim. Pamiętam tylko, jak za dziecka byłem z wujkiem na jednodniowej wycieczce na półwysep. Poza tym wcześniej mnie w tym miejscu nie było. Na wyjeździe z Władysławowa ruch rowerowy odbywa się po ścieżce rowerowej, która jest średniej jakości, nie wspominając o natężeniu ruchu. Jest to w zasadzie jedyna alternatywa, jeśli nie chce ryzykować się mandatem za jazdę po drodze publicznej. Będąc na Półwyspie Helskim mamy dostęp zarówno do morza otwartego, jak i Zatoki Puckiej. Na zatoce sporo ludzi czerpiących radość z pływania na desce, co jest tam normą...


Minąłem Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię, Juratę i dotarłem do upragnionego Helu, celu mojej wyprawy...


Na Helu obowiązkowo wizyta na Cyplu Helskim...


Przyjemną promenadą wzdłuż plaży dotarłem do miejsca, które informuje, że tu jest "początek Polski"...


Pojechałem też rzucić okiem na latarnię morską...

Na koniec obowiązkowo wjechałem na plażę, gdzie nie mogłem odmówić sobie kąpieli w Bałtyku. Tak ciepłej wody w naszym, polskim morzu, to nigdy wcześniej nie uświadczyłem. Po kąpieli wyłożyłem się na ręczniku i delektowałem się złocistym trunkiem z plażowego baru...


Wyprawę na Hel zakończyłem z rekordowym dla mnie wynikiem 417,96 km, które pokonałem w 18 godzin i 24 minuty. Łącznie z postojami zajęło mi to 22 godziny i 49 minut. Cel osiągnięty w 100%, bowiem założeniem było zmieścić się w jednej dobie. Miałem na trasie chwilę zwątpienia z uwagi niespodziewane ochłodzenie w nocy, ale poza tym cały dystans pokonałem bez większego kryzysu. Tym akcentem kończę definitywnie tegoroczny urlop letni. Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas wracać do pracy. Na zakończenie standardowo podgląd na trasę, którą pokonałem :-)





  • DST 342.96km
  • Czas 13:49
  • VAVG 24.82km/h
  • VMAX 62.50km/h
  • Kalorie 6964kcal
  • Podjazdy 2121m
  • Sprzęt Qba Pomykacz
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szklarska Poręba i Harrachov, czyli w jedną dobę w góry!!!

Piątek, 6 lipca 2018 · dodano: 10.07.2018 | Komentarze 5

Przez kilka dni biłem się z myślami, czy podjąć się wyprawy do Szklarskiej Poręby, którą organizowało Travel & Cycle Team Poznań. Ostatecznie zdecydowałem, że pojadę i była to trafiona decyzja. Większość ekipy ruszała z Poznania o godzinie 18:00, więc musiałem tam dotrzeć. Z Trzemeszna wystartowałem po godzinie 14. Przejechałem kilka kilometrów i zerwało się wredne wiatrzysko, które wiało prosto w ryja. Nie chciałem się zbyt mocno forsować, by nie doszło do sytuacji, że dojeżdżam do Poznania i sił pozostaje niewiele. Do tego pierwsza wyprawa szosą z bagażem, więc i kilogramy dodatkowe. Spokojnie jechałem tempem oscylującym w granicach 25 km/h. Przemknąłem przez Gniezno i wbiłem się na serwisówkę S5. Tam to dopiero wiatr dawał popalić na otwartym terenie. We Wierzycach skontrolowałem czas i wiedziałem, że jeśli mam zdążyć do Poznania na godzinę 18, to albo muszę zwiększyć tempo, albo wybrać wariant częściowego dojazdu pociągiem. Aby nie tracić zbyt wielu sił wybrałem drugą opcję. Z Pobiedzisk połączenie za bardzo nie pasowało, ale z Kostrzyna już tak. Dojechałem, więc serwisówką przez Iwno do Kostrzyna mając na liczniku już ponad 60 km, poczekałem kilka chwil na przyjazd pociągu i dotarłem do Poznania. Następnie kilka kilometrów rowerem z dworca głównego w szybkim tempie i dosłownie dwie minuty po godzinie 18 zameldowałem się na miejscu. Tam wspólna fotka zanim ruszyliśmy...


W tym momencie było nas 9 osób. Po drodze dołączyły jeszcze dwie i razem kręciliśmy w 11 osób :-) Od Poznania wiatr już mniej dokuczał, bowiem wiało z boku. Nie dotarliśmy do Leszna, a już przytrafiła się awaria u jednego z uczestników. Problem z łożyskiem w piaście przedniego koła...


Na szczęście problem doraźnie udało się rozwiązać, więc w komplecie mogliśmy jechać dalej. Odcinek od Poznania do Leszna jechało mi się trochę ciężko, z uwagi na czas jazdy bez porządnego jedzenia. Jeden ze sklepów, przy którym mieliśmy zrobić przerwę okazał się zamknięty, więc nie było sensu robić dłuższej przerwy. Momentami moja jazda wyglądała tak, że traciłem do grupy dystans 200-300 metrów...


Ale w końcu dotarliśmy do Leszna i pod Kauflandem zrobiliśmy dłuższy postój na konsumpcję. Szybkie zakupy i można było ładować węglowodany. Od tego momentu jechało się mi zdecydowanie lepiej. Kolejny fragment trasy, to jazda przez Górę i Jemielno do Ścinawy. W tym momencie miałem już 200 km na liczniku, więc czas na kolejne uzupełnienie cukrów w postaci batonika i coli z miejscowego sklepiku...


Mieliśmy też tu sporo ubawu, bowiem spotkaliśmy miejscowych, bardzo wesołych chłopaków :-D Ale jechać trzeba było dalej. Ze Ścinawy kierowaliśmy się prosto na Legnicę. Tam w końcu trafiliśmy porządną stację benzynową, na której zrobiliśmy dłuższy postój. Koniecznym było się najeść i uzupełnić braki węglowodanów, bo górskie wzniesienia były już niedaleko, a tam sił zabraknąć nie mogło...


Tutaj także się uśmialiśmy. Okazuje się, że mieszkańcy Legnicy, to bardzo imprezowe towarzystwo :-D Co rusz na stację podjeżdżały taksówki z rozbawioną młodzieżą, a jeśli nie były to taksówki, to takie osoby pojawiały się tam pieszo. Gdy wszyscy wchłonęli odpowiednią dawkę węglowodanów ruszyliśmy dalej. Było po godzinie 3, a my kierowaliśmy się na Złotoryję. Zaczęły się lekkie podjazdy. Było już praktycznie cały czas pod górę. W Świerzawie zrobiliśmy krótki postój, zanim zaczął się atak na największe nachylenia przed Jelenią Górą...


Od tego momentu skończyły się przelewki i zaczęła konkretna wspinaczka. Do pokonania mieliśmy 10-kilometrowy podjazd do wsi Podgórki z nachyleniami rzędu 11% przez jego znaczną część, ale na górze była satysfakcja i takie widoki...


Chciałoby się tam posiedzieć dłużej, ale temperatura spadła do 11°C, więc trzeba było cisnąć dalej, by się nie wychłodzić. Po wspinaczce około 5-kilometrowy zjazd do Jeleniej Góry. Frajdę ze zjazdu popsuła sfrezowana nawierzchnia na łukach drogi, która zapewne powstała na skutek częstych wypadków na tym odcinku. W ten sposób przede wszystkim motocykliści zmuszeni są do ostrożniejszej jazdy. W Jeleniej Górze zrobiliśmy krótki postój na stacji benzynowej, by uzupełnić bidony i napić się ciepłej kawy. W tle widać było przyjemne karkonoskie wzniesienia...


Po krótkiej pauzie ruszyliśmy dalej i rozpoczęliśmy kolejną wspinaczkę do Szklarskiej Poręby. Tu już było nieco łagodniej, ale 18-kilometrowy podjazd w nogi wszedł. Niemniej, przed godziną 8 dotarliśmy do upragnionego celu, jakim była Szklarska Poręba...


Oczywiście nie mogłem odmówić sobie fotki solo, na tle tablicy...


Po tak długim podjeździe zasłużona przerwa, bowiem część ekipy miała w planach dalszą jazdę...


Po przerwie dotarliśmy do centrum Szklarskiej Poręby, gdzie część ekipy została, a druga część pomknęła na przejście graniczne w Jakuszycach. W dalszym ciągu trzeba było cisnąć pod górę, kolejne jakieś 7-8 km. Niemniej ci, którzy podjęli się wjazdu do Jakuszyc dotarli tam w komplecie. Dojazd do granicy polsko - czeskiej koniecznym było uwiecznić...

Podczas, gdy cała ekipa postanowiła zrobić zaopatrzenie w czeskim sklepiku, ja ruszyłem samotnie dalej, by zjechać na dół do Harrachova. Pierwotnie chętnych było więcej, jednak wizja ponownej wspinaczki od strony czeskiej skutecznie zniechęciła. Na wjeździe do Harrachova powitała mnie taka tablica...


Pojechałem oczywiście zobaczyć mamucią skocznię, a w zasadzie jej ruiny, bo obiekt stoi zaniedbany. Jeszcze nie tak dawno odbywały się tu zawody Pucharu Świata w lotach narciarskich...


Pod samą skocznię nie podjeżdżałem, bowiem prowadzi tam asfaltowa ścieżka o takim nachyleniu, że po takim przebytym kilometrażu i wizji ponownego podjazdu na Jakuszyce, to nogi raczej już by odmówiły posłuszeństwa. Po krótkim rekonesansie na Czechach wróciłem do góry na przejście graniczne, gdzie na trawie w blasku słońca odpoczywała pozostała część ekipy. Kilka chwil i razem ruszyliśmy na dół. To była frajda zjeżdżać 7 km w dół z prędkościami rzędu 50-60 km/h :-) W Szklarskiej Porębie nastał w końcu słuszny odpoczynek. Pizza i zimny browar z miejscowej knajpy położonej tuż nad rzeką Kamienna, to było to, czego było trzeba po przebytej trasie. Ale wszystko co dobre szybko się kończy i po godzinnej sielance trzeba było zbierać się na pociąg powrotny. W drodze na dworzec PKP zauroczyła mnie wybrukowana ulica Buczka...


Przed dworcem zrobiliśmy sobie jeszcze grupowe foto...


Zanim udałem się na peron, wpatrzyłem się na moment w panoramę Karkonoszy...


Ostatnie chwile spędziliśmy w oczekiwaniu na pociąg "Kamieńczyk" do Poznania...


Gdy pociąg nadjechał ulokowaliśmy rowery w komfortowych warunkach...


A my rozsiedliśmy się w fotelach. Podróż przebiegła spokojnie i bezproblemowo. W Poznaniu zameldowaliśmy się krótko po godzinie 20. Ja miałem szybką przesiadkę na pociąg do Trzemeszna i na miejsce dotarłem po godzinie 21. To była bardzo udana wyrypa. Wszystko zagrało jak trzeba: pogoda, trasa, towarzystwo. Panowie dzięki za wspólną jazdę!!!

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów własnych oraz Travel & Cycle Team Poznań. Na koniec jeszcze filmik prezentujący zjazd z Jakuszyc do Szklarskiej Poręby (także autorstwa Travel & Cycle Team Poznań)...





  • DST 390.44km
  • Teren 14.00km
  • Czas 17:17
  • VAVG 22.59km/h
  • VMAX 67.71km/h
  • Kalorie 14676kcal
  • Podjazdy 2115m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jeziora, góry i morze, czyli Kaszuby pełną gębą ;-)

Czwartek, 17 sierpnia 2017 · dodano: 19.08.2017 | Komentarze 6

Pewnego sierpniowego dnia Kacper rzucił hasło, że chciałby pojechać rowerem nad morze. Ja tego roku byłem już w lipcu, ale nie wykluczałem, że będzie kolejny raz. Układ wolnych dni lub okoliczności pogodowe sprawiały, że nie było kiedy pojechać. Dobry tydzień wcześniej padł konkretny termin. Był on oczywiście ułożony pode mnie. Kacper ma wakacje, więc jego dyspozycja była w zasadzie pełna. U mnie wyglądało to tak, że od poniedziałku mam urlop, ale podczas niego większość dni zagospodarowanych. Początek urlopu to wyprawienie roczku córce, a następny tydzień to wyjazd urlopowy z rodziną. Siłą rzeczy koniecznym było zaplanowanie wyrypy na środek tygodnia. Padło na czwartek 17 sierpnia z opcją dość wczesnego wyjazdu jeszcze w środę. Początkowo planowaliśmy ruszać o godzinie 17:00, ale już rano wiedziałem, że nie będę się w stanie wyrobić w czasie i ustaliliśmy, że ruszymy o godzinie 18:00. Trochę plany krzyżowały prognozy pogody. Pół biedy z wiatrem, który miał wiać w ryja albo z boku do czwartkowego poranku, gdyż nie miał być specjalne silny. Gorzej było z opadami. Zostały wydane na wieczór i pierwszą połowę nocy alerty pogodowe w postaci silnych burz z gradem dla województw kujawsko-pomorskiego i pomorskiego, czyli tereny na trasie naszej wyprawy. Od południa uważnie śledziłem mapy z radarami. Po południu rozpadało się na dobre, a front przesuwał się w kierunku wschodnim. Patrząc na to co się dzieje uznałem, że te alerty to dmuchanie na zimne, po ubiegłotygodniowych nawałnicach. Temperatura powietrza spadła, cieplejsza masa powietrza została wyparta, więc nie było "paliwa", by powstały komórki burzowe. Czekać należało tylko na ustanie opadów. Najpierw przesunęliśmy wyjazd na 18:30, następnie 19:00, aż w końcu na 19:15. Finalnie ruszyliśmy o 19:20, kilka minut po tym jak opady ustały. Początkowe fragmenty trasy to Kruchowo, Gołącki, Chomiąża Szlachecka, Annowo, Szczepanowo i Barcin. W tym momencie było już ciemno. Dosłownie na kilka sekund zatrzymaliśmy się w Barcinie nad rzeką Noteć...


I pomknęliśmy dalej przez Łabiszyn i Brzozę. Przed Bydgoszczą, w okolicach S10 wbiliśmy się na chwilę do lasu, aby bezczelnie nie wjeżdżać pod zakaz dla rowerzystów. Jest jedno miejsce, gdzie wyjeżdża się z lasu na DK10, a znak jest kilka metrów dalej. Teoretycznie nie widzi się tego znaku, a praktycznie zakaz tam obowiązuje. W razie zatrzymania zawsze jest jakaś linia obrony :D Przez Bydgoszcz przejechaliśmy dość sprawnie. Na stacji benzynowej w rejonie stacji PKP Bydgoszcz Leśna zrobiliśmy pierwszą przerwę na konsumpcję. W międzyczasie podeszła do nas para, która szukała pomocy w postaci napompowania koła. O ile z jednym sobie poradzili, bo dętka miała wentyl samochodowy, o tyle z drugim nie z uwagi na wentyl dunlopa. W tym momencie do akcji wkroczyła moja niezawodna, mała pompka i udało się problem rozwiązać ;-) Po kilku minutach przerwy jechaliśmy dalej w gęstej mgle przez Niemcz, Neklę, Pyszczyn i Kotomierz. I w tym miejscu skończyła się trasa, którą jechałem solo do Gdyni we wrześniu roku 2015. Kolejne kilometry to już zupełna nowość i świeżo wytyczony przeze mnie ślad. Korygowałem go jeszcze dzień przed wyjazdem z uwagi na zeszłotygodniowe nawałnice. Wyrzuciłem maksymalnie ilość odcinków terenowych z obawy przed brakiem możliwości przejazdu w Borach Tucholskich przez powalone drzewa. Ogólnie miałem sporo obaw czy uda nam się bezproblemowo pokonać te fyrtle, w dodatku pod osłoną nocy. Ale jak to się mówi - do odważnych świat należy ;-) Dalej jechaliśmy przez Serock, Świekatowo, Zalesie Królewskie i wjechaliśmy do Borów Tucholskich. Przejeżdżaliśmy nieopodal rezerwatu "Cisy Staropolskie im. Leona Wyczółkowskiego", najliczniejszego skupiska cisa na stanowisku naturalnym w Europie, które jest pod ochroną od 180 lat. Niestety pod osłoną nocy nie było szans nic zobaczyć. Kilka kilometrów dalej mijaliśmy miejscowość Wierzchucin, gdzie w okolicach można zobaczyć lej po wybuchu rakiety V-2. Od lipca 1944 do stycznia 1945 r. funkcjonował tam ściśle tajny poligon rakietowy „Heidekraut”, na którym Niemcy przeprowadzali próby z rakietami typu V. Noc nie pozwalała jednak nic zobaczyć, więc bez zastanowienia cisnęliśmy dalej. Mgła wciąż nie dawała za wygraną. Dopiero przez Śliwicami, gdzie zrobiliśmy przerwę odpuściła. Spodobało mi się to miasteczko, czyste i zadbane...


Kilka minut przerwy i kręciliśmy dalej. Wyjazd z miasteczka i okazało się, że natknęliśmy się na mokry teren. Na mapie wyglądało to jak droga asfaltowa. Próbowałem szukać alternatywnej trasy po asfalcie, ale trzeba było nadłożyć trochę kilometrów, więc postanowiliśmy jechać wytyczonym szlakiem. Teren po opadach mokry i miękki. Z drugiej strony gdyby było sucho, to nieźle kopalibyśmy się tam w piachu. Na szczęście po 4 kilometrach wyjechaliśmy na utwardzoną nawierzchnię. Przejechaliśmy przez Lipową i niebawem byliśmy w województwie pomorskim. Kolejne kilometry, to przyjemna jazda w otoczeniu lasów. Przed Czarną Wodą wbiliśmy się na DK22 z szerokim i wygodnym poboczem. Tu już świtało, ale z racji zachmurzenia nie było szans na ujrzenie wchodu słońca. W Kaliskiej ponownie wjechaliśmy w las i tak było aż do Starej Kiszewej. Od tej pory teren zaczął robić się coraz bardziej pofałdowany, było trochę zjazdów i podjazdów...


Jadąc przez Dębogóry, Wielki Klincz, Puc i Kłobuczyno dotarliśmy do Szymbarku. W międzyczasie złapał mnie kryzys z uwagi na brak snu. Oczy chciały mi się zamykać, głowa zrobiła się ciężka. Potrzebowałem szybko kawy, ale na horyzoncie nie było widać jakiegokolwiek punktu serwującego kawę. Jak się okazało musiałem zmagać się ze sennością przez blisko 50 km, bo dopiero przed Kartuzami trafiliśmy na lokalną stację benzynową. Ale wracając do rejonu Szymbarku, chcieliśmy zobaczyć słynny dom obrócony do góry nogami. Podjechaliśmy pod bramkę skansenu, ale skubany jest tak ukryty, że nie sposób go zobaczyć. Jechaliśmy, więc dalej. Od tego momentu zaczęło się coś czego się kompletnie nie spodziewałem. Przewyższenia i krajobrazy niczym w górach tyle, że bez szczytów. Z Szymbarku zjechaliśmy stromym zjazdem, na którym przy prędkości 40 km/h trzeba było hamować, gdyż droga wyłożona była płytami. Przemknęliśmy w sąsiedztwie rezerwatu przyrody "Szczyt Wieżyca". Na dole było niczym w jakimś wąwozie, na lewo strome zbocze, po prawej podobnie. Nazwy miejscowości też ciekawe, najpierw Piekło, następnie Niebo. Ogólnie klimat taki, że najchętniej zatrzymałbym się i dalej nie jechał. Ale jechać trzeba było. Odpuściliśmy nawet zrobienie zdjęć kilku fajnych widoków, by nie wypaść z rytmu jazdy. Dosłownie w tym rejonie można było zatrzymywać się co kilkaset metrów i cykać fotki. Gdy skończyło się zbocze po lewej stronie, to naszym oczom ukazało się spore jezioro Ostrzyckie. Tutaj już nie odpuściliśmy. Zatrzymaliśmy się, weszliśmy na pobliski pomost i delektowaliśmy się widokiem. Piękne jezioro z lasami i pagórami w tle. Odniosłem wrażenie jakbym jechał w kierunku Tatr, a nie morza...


Ogólnie to jezioro jest bardzo rozległe i zawiłe, tworzy kształt na wzór litery U. W Ostrzycach krajobraz tego jeziora zgoła odmienny...


Ale po drugiej stronie strome zbocza. Nawet punkty widokowe są do góry ulokowane. Gdyby nie długi dystans i ograniczenie czasowe z pewnością skusiłbym się na wejście do góry. Dalej czekała nas wspinaczka do miejscowości Złota Góra, gdzie na wyciągnięcie ręki mieliśmy kolejny punkt widokowy. W dole jezioro Brodno Wielkie...


Powoli zbliżaliśmy się do Kartuz i w końcu naszym oczom ukazała się stacja benzynowa. Obowiązkowy pit stop na kawę. Wypiłem kawę zjadając do tego dwa batoniki, w międzyczasie rozpogodziło się na dobre i ruszyliśmy dalej. Minęło dosłownie kilka minut i czułem się o niebo lepiej. Na co dzień nie pijam kawy praktycznie wcale, więc jedna kawa swoje zrobiła. Senność odeszła w zapomnienie. Jadąc w dalszym ciągu delektowaliśmy się kaszubskimi krajobrazami. Szybko przejechaliśmy Kartuzy i kręciliśmy dalej to góra, to dół przez Grzybno, Szarłata i Hopy, aż do DW 224. Frajda z jazdy była duża. Na podjazdach trzeba było się namęczyć, ale na zjazdach bez problemu przekraczaliśmy 50 km/h. Po wjeździe na DW 224 nie było inaczej. Wciąż góra - dół - góra. W Łebnie opuściliśmy drogę wojewódzką i przez Wyszecino, Barłomino, a następnie świetnym zjazdem dotarliśmy do Luzina. Przed Kębłowem zmuszeni byliśmy do objazdu z uwagi na remontowany odcinek drogi. Następnie Zelewo, Zamostne i Rybno. Mimo sporych przewyższeń jechało się przyjemnie, ale mając takie obrazki przed oczami inaczej być nie mogło...


Kilkaset kolejnych metrów przejechane i naszym oczom ukazał się znak. Spojrzałem na licznik, a tam blisko 310 km w nogach, spojrzałem na znak i stwierdziłem, że to nie dzieje się naprawdę :o Podjazd z kątem nachylenia 10%. Ale, jak nie my, to kto...


Po wjeździe do góry spojrzenie przez prawe ramię...


Kilka kolejnych chwil i byliśmy w rejonie Gniewina, gdzie znajduje się atrakcyjna wieża widokowa. Oczywiście w tym miejscu obowiązkowy postój na zwiedzenie tej atrakcji turystycznej...


Kacper dał sobie spokój i czekał na dole, a ja udałem się do kasy po bilet. W kasie Pani zapytała czy wchodzę, czy wjeżdżam windą. Zapytałem jaka to różnica, a Pani odpowiedziała, że w cenie. Skoro miałem w nogach 310 km, to różnicy nie zrobiło mi pokonanie 212 stopni schodów :D Wszedłem na górę wieży liczącej 44 metry wysokości i zacząłem delektować się widokami. Najpierw spojrzenie na jezioro Żarnowieckie i pobliskie morenowe wzgórza...


Obrót w lewo i rzut oka w stronę Morza Bałtyckiego...


Znowu trochę w lewo i mogłem obserwować kręcące się wiatraki na farmie elektrowni wiatrowych...


W kierunku południowym podziwiać można zbiornik górny elektrowni szczytowo - pompowej Żarnowiec. Na tyle duży, że nie dało rady go ująć w obiektywie...


Selfie po 310 km jazdy musiało być...


I panorama. Trochę ręka zadrżała, ale efekt całkiem przyjemny...


Z dołu wieża prezentuje się okazale...


Po trochę dłuższej przerwie kręciliśmy dalej. I od razu gęba była uśmiechnięta. Stromy i nielegalny, bo z zakazem zjazd (teren elektrowni) i padł w moim wykonaniu rekord jeśli chodzi o prędkość maksymalną. Na liczniku 67,71 km/h :-) Pewnie można było więcej, ale na łuku drogi z bagażnikiem i sakwą nie miałem odwagi. Jeden malutki błąd i wylądowałbym gdzieś w zaroślach. Na dole rzut oka na spory akwen wodny. Tutaj na pierwszym planie fragment Kanału Żarnowieckiego...


Nieco dalej jezioro Żarnowieckie...


W Żarnowcu zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie w celu zakupu wody. Słońce dawało o sobie znać, więc koniecznym było zadbać o uzupełnianie płynów. Do Krokowej dostaliśmy się w kilka minut po ruchliwej DW 213. Na szczęście szybko się to skończyło, bo następne kilkanaście kilometrów (odcinek Krokowa - Swarzewo), to jazda po ścieżce rowerowej ulokowanej na nasypie dawnej linii kolejowej...


Następnie krótki odcinek po DW 216 i o godzinie 14:20 byliśmy u celu naszej podróży. Władysławowo zdobyte!!!


Pierwsze co, to udaliśmy się po zakup biletów na pociąg, by dostać się do Gdyni. Okazało się, że nie można było zakupić biletu na rower. Trzy pociągi, które nas interesowały między godzinami 15, a 17 i żadnych szans na dojazd do Gdyni. Nastąpiła szybka analiza sytuacji i najpewniejszym rozwiązaniem okazało się dojechać rowerem do Rumi i stamtąd SKM do Gdyni. Kacper nie był z tego rozwiązania zadowolony, ale ten plan był pewny. W tym wypadku zostało nam tylko 40 minut na pobyt w mieście. Bez zastanowienia udaliśmy się w kierunku plaży. Wchodzimy, a tam rój :D


Zajęliśmy miejscówkę po płotem, przebraliśmy się i dzida do wody. Najpierw ja, a następnie Kacper. Sprzętu i bagażu trzeba było przecież pilnować. Morska woda zadziałała orzeźwiająco, tego nam trzeba było. Następnie szybki ubiór, ostatnie spojrzenie w kierunku otwartego morza...


I ruszyliśmy na bonusowy odcinek do Rumi. Tutaj bez kombinowania i patrzenia w nawigację, pojechaliśmy DW 216 przez Redę na dworzec PKP w Rumi. Szybki zakup biletu w kasie (rowery w SKM przewozi się gratis) i oczekiwaliśmy na przyjazd pociągu...


Bezproblemowo dotarliśmy do Gdyni, gdzie mając około pół godziny czasu zrobiliśmy zakupy na podróż. Jak się później okazało bana została podstawiona 20 minut po godzinie odjazdu i ruszyła z 25 minutowym opóźnieniem. Gdyby tak od razu to zakomunikowano (bo co 10 minut zwiększano czas opóźnienia), to dokręciłbym sobie po okolicy do 400 km. Niemniej, takiego kilometrażu się zupełnie nie spodziewałem. W planach było 350 km i był nawet plan awaryjny na wypadek problemów (miałem na uwadze pierwszą tak długą wyprawę Kacpra) z dojazdem z Kartuz prosto do Gdańska, albo z Luzina do Wejherowa. Wszystko jednak tego dnia udało się perfekcyjnie. Mając na względzie, to co zobaczyłem na Kaszubach, bardzo dynamiczną jazdę na sporych przewyższeniach i zaliczony kilometraż bez wahania stwierdzam, że jest to na chwilę obecną moja wyprawa życia. Przeżyć ten dzień w taki sposób, to było coś pięknego. Kacper dzięki za wspólną jazdę oraz gratuluję pokonania bariery 300 km i to w takim stylu!!!

Poniżej trasa, którą pokonaliśmy (w dwóch miejscach urwało nieco ślad przez zgubiony GPS):



  • DST 302.90km
  • Teren 21.00km
  • Czas 14:05
  • VAVG 21.51km/h
  • VMAX 51.01km/h
  • HRmax 159 ( 85%)
  • HRavg 121 ( 64%)
  • Kalorie 9088kcal
  • Podjazdy 2148m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Trójmiasto, czyli nad morze w jeden dzień :-)

Sobota, 1 lipca 2017 · dodano: 03.07.2017 | Komentarze 5

Ten trip w zasadzie nie był planowany. Owszem tego dnia miało być też konkretnie i ekstremalnie, bowiem miała być wyprawa do Szklarskiej Poręby, która organizowana była przez zapaleńców dwóch kółek z Poznania. Niestety warunki pogodowe stanęły na przeszkodzie i wyprawa została odwołana w dniu wyjazdu koło południa. Osobiście obserwowałem prognozy kilkanaście dni wcześniej i już wtedy nie powiewało optymizmem. Wspólnie z Karolem uznaliśmy, że skoro ułożyliśmy dni wolne w pracy pod taki wyjazd, to trzeba wdrożyć w życie plan rezerwowy. Kierunek oczywiście odwrotny i trip nad nasze polskie morze!!! Tutaj prognozy także nie były obiecujące, ale pewnym było, że wiatr za wiele nie będzie przeszkadzał. Rano w dniu wyjazdu jeszcze nie do końca byliśmy pewni, czy pojedziemy. Wnikliwe analizy prognoz pogody z kilku źródeł jednoznacznie wskazywały, że noc będzie bez opadów. Tym samym podjęliśmy ryzyko i postanowiliśmy pojechać. Bilety na pociąg powrotny zakupione były kilka dni wcześniej, by nie zostać na lodzie z rowerami, więc inne sprawy organizacyjne, to był pikuś. Co do trasy, to na ruszt wziąłem ślad według, którego w 2012 roku poruszali się Sebek z Marcinem i Panem Jurkiem. Dorzuciłem tylko mały fragment z Gdańska do Gdyni. Z Trzemeszna ruszyliśmy wcześniej, bowiem krótko przed godziną 18. Na dwie wyprawy w poprzednich latach ruszałem w nocy, ale tutaj za względu na pogodę i duże ryzyko przymusowych postojów, postanowiłem dorzucić całkiem spory margines czasowy. Ruszyliśmy i się zaczęło... Spojrzenie w kierunku Gniezna, a tam na niebie granatowo. Całkiem długi postój na światłach, kolejny jeszcze dłuższy na przejeździe kolejowym, a chmury były coraz bliżej. Zdążyliśmy dojechać do Ławek i lunęło. Około 10-minutowy opad przeczekaliśmy pod większym drzewem i ruszyliśmy dalej jadąc przez Gołąbki, Ryszewo, Szelejewo i Gąsawę. Gdy zbliżaliśmy się do Gąsawy goniła nas kolejna, duża i granatowa chmura. Postanowiliśmy nie ryzykować i zrobić przymusowy pit stop na przystanku w Gąsawie. Decyzja okazała się być w pełni słuszną, bo po chwili zaczęło mocno padać...


Przerwa trwała ładnych kilkanaście minut, ale nie zraziło to nas absolutnie i gdy tylko opad ustał, ruszyliśmy dalej. Kolejne mijane miejscowości to Żnin i Kowalewo. W Kowalewie powstaje kolejny odcinek S5, a rowerzystom zabrano ścieżkę rowerową. Nie wiem tylko czy tymczasowo na czas budowy, czy na stałe. Po chwili wjechaliśmy na krótki odcinek DK5 i od razu trafił się baran, który mało co mnie staranował. Jechałem przy samej krawędzi jezdni, aż tu nagle coś wyprzedza mnie na centymetry. Jakby tego było mało miał za sobą przyczepę kempingową, która niemal się o mnie otarła. Pomyślałem "o zgrozo..." i natychmiast przyspieszyłem, żeby czym prędzej za paręset metrów uciec z tej drogi skręcając na Szubin. Przez Szubin przejechaliśmy dosyć szybko, ale muszę przyznać, że podobało mi się to miasteczko, czyste i zadbane. Dalej pomknęliśmy w rejon miejscowości Tur, gdzie przepływa rzeka Noteć. Widoki całkiem przyjemne...


I widok z drugiej strony...


Następne kilka kilometrów to jazda terenem przez przyjemny las i mniej przyjemne z racji wcześniejszych opadów podłoże. W pobliżu miejscowości Gorzeń przecinaliśmy Kanał Bydgoski...


W Ślesinie krótki i przymusowy postój z uwagi na wymianę akumulatorków w nawigacji. Kolejne kilometry to jazda przez kujawsko-pomorskie zadupia pod osłoną nocy. Było już ciemno i robiło się coraz chłodniej. W Łąsku Wielkim, w sumie nie wiem czemu wielkim, bo zadupie totalne, zrobiliśmy przerwę na porządne jedzenie. Zjadłem ryż w potrawce, który zabrałem z domu i ruszyliśmy dalej. Jadąc przez większe i mniejsze zadupia dotarliśmy do Tucholi. Gdy wjechaliśmy do centrum było chwilę przed godziną 1:00...


Powoli odczuwaliśmy dyskomfort termiczny z racji niskiej temperatury (ledwie 14°C), więc zjechaliśmy 700 m z zaplanowanej trasy na pobliską stację benzynową. Tam zapodaliśmy sobie dużą, gorącą czekoladę i od razu było lepiej. Kolejne kilometry to jazda DW 237 przez lasy okalające rzekę Brdę. Dość szybko przekroczyliśmy granicę województwa pomorskiego i zameldowaliśmy się w Czersku, gdzie naszą uwagę zwrócił kościół w stylu neogotyckim pw. św. Marii Magdaleny...


Było chłodno, więc bez zastanowienia cisnęliśmy dalej. Tereny podobały mi się coraz bardziej i czuć już było kaszubski klimat. Każda tabliczka mijanej przez nas miejscowości oznaczona była w języku ojczystym oraz kaszubskim. Powoli zbliżaliśmy się do jeziora Wdzydze. Tu nieco skorygowaliśmy trasę Sebka, bo w terenie był całkiem spory gnój. Pojechaliśmy leciutko na okrętkę przez miejscowość Wiele. Stamtąd fajny zjazd, aż do Borska. Przez moment widziałem fragment jeziora, które jest sporych rozmiarów. Niestety było jeszcze na tyle ciemno, że na zdjęciu za wiele bym nie ujął. W Borsku zrobiliśmy przerwę na kolejne jedzenie. Tam dopadła nas chyba najniższa temperatura tej nocy (12°C) i do tego mocno wiało. Bez wahania założyłem koszulkę termiczną i od razu było lepiej. Żałowałem tylko, że nie wziąłem długich spodni, bowiem po girach trochę ciągnęło. Kolejne kilometry pokonywane przez Wdzydzki Park Krajobrazowy, to istna przyjemność. Noc odeszła w zapomnienie, a wokół cisza, spokój i jedyny słyszalny dźwięk, to ćwierkanie ptaków. Nie zrażały mnie nawet ciągłe podjazdy i zjazdy, wciąż miałem w sobie sporo energii. Trochę inaczej czuł to Karol, którego dość mocno zmęczyło tamtejsze ukształtowanie terenu. Tak wyglądało kolejne 40 kilometrów. Zjazdy i podjazdy. Wiedziałem też, że w Przywidzu czeka nas konkretniejszy podjazd. Byłem na szkoleniu w tamtejszych rejonach jakieś 10 lat temu i kojarzyłem tą miejscowość. Karol coraz ciężej pokonywał podjazdy, walczył z samym sobą, ale dawał radę. Dla mnie z kolei było trochę za wolno i przez to robiło mi się zimno. Ten cholerny, mocny i zimny wiatr wiatr dawał nieźle popalić. Obrałem, więc taktykę, że jadę swoim tempem odcinki 10-kilometrowe, po czym chowam się na przystanku od wiatru i czekam na Karola. Od Przywidza było dużo łatwiej, bo sporo z górki, ale Karol i tak zostawał w tyle. Ja wiozłem ze sobą bagażnik ze sakwą i dodatkowe kilogramy napędzały mnie na zjazdach. Muszę przyznać, że fajne uczucie cisnąć kilka kilometrów bez pedałowania, jadąc powyżej 40 km/h :D Gdy dotarłem do miejscowości Kolbudy zrobiłem przerwę na jedzenie. Zakupiłem bułki, kiełbachę, ciastko i kawę. Konsumowałem sobie spokojnie zakupiony prowiant, a w międzyczasie śmignął Karol. Machałem mu, ale ze zmęczenia chyba już nie widział i jechał dalej. Ja spokojnie się nasyciłem i ruszyłem przed siebie. Po kilku minutach dogoniłem kompana wyprawy i już do samego Gdańska jechaliśmy razem. Gdańsk przywitał nas taką tablicą...


Skoro Gdańsk, to wizyta na tamtejszej Starówce...




A tak prezentuje się miejscowy ZUS :o


Nie mogło oczywiście zabraknąć spojrzenia na Motławę...


I pobliską marinę...


Dalej kierowaliśmy się w stronę morza, po drodze mając widok na zabytkowe żurawie w stoczni...


Po kilku minutach byliśmy pod stadionem Energa, jedną z aren Euro 2012...


W tym momencie lekko siąpiący deszczyk zamienił się w ulewę. Zmusiło to nas do przymusowego postoju pod wiatą pobliskiego przystanku. I tak sobie siedzieliśmy i czekaliśmy. Według prognoz, które sprawdziliśmy dzień wcześniej miało padać od godziny 14 albo 17, w zależności od źródła. Czas mijał. W międzyczasie rzuciłem okiem w aktualne prognozy, a tam szok, padać ma cały dzień!!! Masakra. Pomyślałem, że ciężko będzie dojechać do Gdyni. Na przystanku czekaliśmy blisko godzinę, po czym zdecydowaliśmy, że te około 3 km do plaży jakoś przejedziemy. Tak uczyniliśmy i za kilka chwil zameldowaliśmy się na gdańskiej plaży, która w wakacyjną sobotę świeciła pustkami...


Uciekając przed deszczem wbiliśmy się do pierwszej napotkanej knajpy na plaży i złożyliśmy zamówienie. Ciepła herbatka z cytrynką smakowała jak nigdy. Kto by pomyślał, że w lipcu człowiek musi się grzać, gdzie normalnie powinien się chłodzić. Po około godzinie opad ustał i ruszyliśmy dalej. Najpierw na molo na Brzeźnie...


Widok w kierunku Gdyni, przykrytej gęstymi chmurami...


Dalej przejazd przez Sopot w rejonie molo...


Następnie kolejne molo. Tym razem na gdyńskim Orłowie. Stamtąd już rzut beretem na Kępę Redłowską...


Nigdy nie byłem na Kępie Redłowskiej, dlatego trasę poprowadziłem przez tamtejsze ścieżki. Trochę przeszły one moje oczekiwania, bowiem więcej było nad tym odcinku prowadzenia rowerów niż jazdy. Ale ciekawe odcinki do prawdziwego MTB też się znalazły. Na kilku z nich spróbowałem swoich możliwości z dobrym skutkiem. Poszalałbym tam więcej, ale musiałem uważać, gdyż wiozłem ze sobą sakwę. Karol mnie chyba w tym momencie przeklinał :D Ale wynagrodzone było to pięknymi widokami...




Po trafieniu na drugi wąwóz uznałem, że starczy tych atrakcji i wjechaliśmy prosto na plażę. Dalej prowadziliśmy rowery przez plażę na Kamiennej Górze, by dostać się w rejon Skweru Kościuszki. Tam ponownie złapał nas deszcz. Znaleźliśmy przyjemne miejsce pod zadaszeniem i obserwowaliśmy turniej siatkówki plażowej. Gdy deszcz minimalnie zelżał, udaliśmy się podziwiać statki. Najpierw "Dar Młodzieży", którego nie miałem okazji widzieć podczas wizyty w 2015 roku...


Następnie "Dar Pomorza"...


Oczywiście "ORP Błyskawica" też mieliśmy okazję ujrzeć, ale przy nim było takie zainteresowanie turystów, że nie szło zrobić sensownej fotki. Po wizycie na Skwerze Kościuszki skierowaliśmy się w stronę dworca PKP, po drodze odwiedzając sklep celem zrobienia zakupów na drogę powrotną. Na samym dworcu armagedon!!! Ludzi taka ilość, że w Warszawie na dworcu centralnym tylu nie widywałem. Jak skojarzyliśmy fakty, to w tym czasie odbywał się Opener Festival, więc wszystko stało się jasne. Powrót do Gniezna pociągiem IC Bałtyk, skąd Karol udał się transportem samochodowym do domu, a ja pognałem rowerem uciekając przed kolejnym deszczem tego dnia.

To była świetna wyprawa mimo niesprzyjających warunków. Trasa na odcinku kaszubskim wręcz skrojona pode mnie. Karol dzięki za wspólną jazdę, choć wiem, że nie było Ci łatwo. Ale taki trip Cię tylko wzmocni ;-) Trójmiasto polecam każdemu, choć niekoniecznie w taką pogodę. I uważajcie na Kępie Redłowskiej, bo może być to ponad Wasze siły. PozdRower ;-)

Trasa naszej wyprawy wyglądała tak:



  • DST 314.41km
  • Teren 55.00km
  • Czas 14:52
  • VAVG 21.15km/h
  • VMAX 40.69km/h
  • Kalorie 11376kcal
  • Podjazdy 1978m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kołobrzeg i Grzybowo, czyli nad morze w jeden dzień :-)

Poniedziałek, 25 lipca 2016 · dodano: 28.07.2016 | Komentarze 1

Podobnie jak w ubiegłym roku ten trip stał pod znakiem zapytania, z uwagi na ogrom spraw prywatnych. Początkowo planowałem wyjazd na lipiec, by później odpuścić i czekać na drugą połowę sierpnia lub nawet wrzesień. Sprawy jednak dobrze się poukładały i można było kombinować termin na lipiec. W międzyczasie spotkałem Bobiko i tak jakoś wyszło, że stworzyła się opcja wspólnej wyprawy. Bobiko rozpoczynał urlop nad morzem od poniedziałku i postanowił dotrzeć tam rowerem. Bagaże miały dojechać autem :D W ten oto sposób dograliśmy termin i w poniedziałek nad ranem mogliśmy wyruszyć w kierunku Kołobrzegu :-) Ja obładowany w ciężkie sakwy wystartowałem z Trzemeszna o 2:20. Punktem zbiórki była fontanna na Rynku w Gnieźnie. Ruszyliśmy z 5-minutowym poślizgiem, o godzinie 3:05. Za przebieg trasy odpowiedzialny był Bobiko (wspomniałem mu tylko, by na trasie uwzględnił dwa punkty, które chciałem zwiedzić). Tworząc ślad trasy wspomniał, że może być nieco terenu, by uniknąć jazdy przez zatłoczone drogi. Ucieszyło mnie to, bo na 300-kilometrowym odcinku terenowy przerywnik jest jak najbardziej wskazany. Z Gniezna pojechaliśmy przez Zdziechowę, Mieleszyn i Kłodzin, gdzie trafiliśmy pierwszy odcinek terenowy. Z początku nie był zły, ale im dalej, tym mocniej zarośnięty trawą, by następnie przeistoczył się w "kocie łby" i w końcowej fazie sypki piach. Jadąc takimi ścieżkami ominęliśmy Kłecko i Wągrowiec. W rejonie miejscowości Tumidaj (co za nazwa :D) przecinaliśmy rzekę Wełna, gdzie nad rankiem potworzyły się urokliwe mgiełki...


Dalsza część trasy biegła przez Zakrzewo i Rąbczyn. Słońce wyszło już zza horyzontu, ale chmury skutecznie stłumiły to przyjemne zjawisko...


Przez żółte okulary wyglądało to jednak bardziej kolorowo :)


Dalej jechaliśmy przez Łekno, Brzeźno Stare, gdzie ponownie wjechaliśmy w terenowy odcinek i kolejny raz trafiliśmy trochę sypkiego piachu. Następne mijane miejscowości to Rybowo, Konary i Lipiny. Ten obszar to elektrownie wiatrowe między Margoninem, a Gołańczą...


Znowu wjechaliśmy w teren i przez las dojechaliśmy do Szamocina. Kontynuowaliśmy dalszą jazdę drogą nr 190, która okazała się być całkiem ruchliwą jak na tę godzinę. Mieliśmy wrażenie, że pół Gniezna jedzie nad morze, bowiem zdecydowana większość rejestracji wyprzedzających nas samochodów to były PGN :D Kilka kilometrów jazdy i byliśmy w dolinie rzeki Noteć. Szybkie fotki na moście...




I zjechaliśmy do punktu postojowego zlokalizowanego w sąsiedztwie rzeki. Na licznikach mieliśmy już w granicach 100 km, więc zrobiliśmy kilkuminutowy postój na uzupełnienie kalorii. Oczywiście nie próżnowaliśmy i pstryknęliśmy kilka zdjęć urokliwej miejscówki...




Jako, że z Szamocina przyjemnie zjeżdżało się w dół, to aby wyjechać z doliny Noteci trzeba było pokonać solidny podjazd w Białośliwiu. Było co deptać, szczególnie w moim wypadku z pełnymi sakwami. W tym momencie rozgrzałem się już na całego, a coraz mocniej prażące słońce potęgowało to uczucie. Dalej jechaliśmy swoje, przecinając DK 10 i mijając miejscowości Wysoka, Rudna, Stare i Głubczyn. Słońce świeciło już na potęgę, bowiem niebo zrobiło się bezchmurne, a naszym oczom ukazał się piękny złoty krajobraz...


Chwila przerwy na uzupełnienie płynów i cisnęliśmy dalej. Przecięliśmy trasę kolejową Piła - Chojnice i byliśmy coraz bliżej pierwszego celu na trasie wyprawy. Trochę lasu, trochę pola i dotarliśmy nad rzekę Gwda w okolicach Jastrowia. Obiektem zwiedzania oczywiście stary most kolejowy. Podczas II wojny światowej o most trwały zacięte walki. Odpierani z Jastrowia Niemcy zdecydowali się go wysadzić, by utrudnić przeprawę przez Gwdę wojskom polskim i radzieckim. Walki z 1945 r. upamiętnia dziś pomnik ustawiony przy znajdującym się w pobliżu moście drogowym...


Tutaj zrobiliśmy nieco dłuższy postój, bowiem dostęp do przechylonego mostu jest mocno ograniczony. Najpierw ja zszedłem na brzeg rzeki dokonać eksploracji (Bobiko pilnował rowerów), a następnie się zamieniliśmy...




Jako, że mam doświadczenie z eksploracji starych mostów kolejowych w naszej okolicy, postanowiłem wdrapać się i na tego...


I jeszcze widok na rzekę Gwda i most drogowy...


Czas upływał, więc ruszyliśmy dalej. Przemknęliśmy przez Jastrowie i czekał nas kolejny wymagający podjazd. Kilkanaście kilometrów jazdy i byliśmy u drugiego celu na trasie...


Kłomino - stara osada leśna. Bardzo ciekawa jest historia tego miejsca, które powstało w latach trzydziestych XX wieku. Stacjonowały tu niemieckie oddziały, a później zorganizowano obóz jeniecki. W 1945 roku tereny przejęły wojska radzieckie. W okresie powojennym rozebrano 50 budynków poniemieckich, by odzyskać cegłę (i to jest ciekawostka) do budowy Pałacu Kultury w Warszawie. Po przejęciu przez Rosjan, wybudowano tu m.in. bloki, szpital, sklepy i kino. Kłomino opustoszało dopiero w 1992 roku, kiedy wyjechali stąd żołnierze rosyjscy. Od 2008 miasto jest wyburzane i niewiele w nim zostało...




Nie odmówiłem sobie oczywiście wejścia do środka. Wewnątrz jest istne gruzowisko, a wszelkie metalowe elementy zostały "przygarnięte" przez złomiarzy...


Poniżej trzeci z bloków...


W środku nie ma już nawet ścian...


Klatka schodowa wygląda natomiast tak...


Czwarty budynek jest w rękach prywatnego właściciela i widać, że czynione są tam inwestycje. Wstawiane plastikowe okna, odnawiana elewacja, itp...


Po zwiedzeniu miasta - widmo, ruszyliśmy dalej. Było krótko po godzinie 12, a słońce naparzało konkretnie. Dalsza jazda to duża dawka leśnego terenu. Było sporo piachu sięgającego po szprychy, ale też i zalanych miejsc po niedawnej ulewie. Do tego teren pagórkowaty, temperatura powyżej 30°C i jazda z ciężkimi sakwami. To spowodowało, że na dojeździe do Czaplinka moje nogi miały dosyć, a ja byłem konkretnie zgrzany. Obowiązkowo zatrzymaliśmy się na Orlenie, by uzupełnić zapasy płynów i skorzystać z toalety, a następnie zjechaliśmy na dół na plażę miejską u brzegu jeziora Drawsko...


Z nieba lał się taki żar, że postanowiłem się ochłodzić w jeziorze. Po kąpieli przebrałem się w świeżą odzież i od razu samopoczucie było lepsze. Jako, że mieliśmy za sobą 200 km trzeba było przesmarować łańcuchy. Po dłuższej przerwie ruszyliśmy na ostatnią, trzecią setkę wyprawy. Tutaj podjęliśmy decyzję, że dalej pojedziemy głównymi drogami, by czasem znowu nie trafić na ciężki i piaszczysty teren jadąc bocznymi ścieżkami. O ile Bobiko trzymał się świetnie, to ja czułem w nogach trudy jazdy z bagażem. Ale, ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, by się poddać. Cel był oczywiście jeden - Kołobrzeg!!! Z Czaplinka wyjechaliśmy przyjemną drogą pośród jezior i lasów. Było coś koło godziny 15, a słońce nadal grzało. Kolejne 30 km i zameldowaliśmy się w Połczynie - Zdroju, który przecięliśmy szybko z racji stromego zjazdu. I tak mi coś śmierdziało, że jak był taki konkretny zjazd, to pewnie pojawi się podjazd. Oczywiście nie myliłem się. Po chwili ukazała się ścianka :D Było co deptać, kolejny raz tego dnia. Podjechałem, ale odezwała się lewa noga, która po operacji przepukliny była przeze mnie sporo oszczędzana. Złapał mnie mocny skurcz, co oznaczało przymusową przerwę. Niestety w tym momencie wyszły tegoroczne braki spowodowane operacją i dwukrotnie mniejszą liczbą przejechanych kilometrów w porównaniu z rokiem ubiegłym. Do celu pozostawało około 60 km i mimo tych trudności nie zamierzałem się poddać. Uzupełniłem wartości odżywcze w organizmie wciągając niemal wszystko co miałem: 3/4 paczki kabanosów, batona, żel i 0.7 l izotonika. Chwila przerwy i ruszyliśmy dalej. Na domiar złego wzmógł się wiatr utrudniający jazdę, ale jechać trzeba było. Starałem się utrzymywać stałą prędkość w granicy 21-22 km/h na płaskich odcinkach, a na podjazdach mocno nie forsować. Okazało się to być słusznym rozwiązaniem, bowiem jazda szła płynnie. W Białogardzie zrobiliśmy jeszcze krótką przerwę przy Kauflandzie, aby uzupełnić zapas wody i ruszyliśmy bez przeszkód dalej. Przejazd przez Karlino, Wrzosowo i w końcu trochę wiatru w plecy. Do samego Kołobrzegu poszło już sprawnie, a kryzys u mnie wyraźnie minął. W granicach godziny 20 dotarliśmy do celu naszej wyprawy!!!


Sama jazda po Kołobrzegu to już przyjemność. Razem dotarliśmy do Grzybowa, gdzie się pożegnaliśmy. Bobiko udał się do pobliskiego Dźwirzyna na urlop, gdzie czekała już na niego Asia. Bobiko dzięki za wspólną i przede wszystkim udaną wyprawę. Będzie co wspominać :-)

Ja natomiast wziąłem się za szukanie kwatery do noclegu. Wiedziałem, że będzie ciężko i istniało nawet ryzyko spania na plaży. Szukałem, szukałem i nic nie mogłem znaleźć. Postanowiłem, więc z Grzybowa pojechać do Starego Borku. Miałem informację, że mieści się tam schronisko młodzieżowe, a że było ono oddalone blisko 6 km od morza, liczyłem na wolne miejsce. Niestety nic bardziej mylnego. Wróciłem do Grzybowa i szukałem dalej. I po blisko 1,5 godziny poszukiwań udało się :-) Trafiłem na stragan z informacją o wolnym pokoju. Właścicielka słysząc, że jestem sam i tylko na jedną noc nie bardzo chciała mnie przyjąć, ale jej córka przekonała ją i finalnie mogłem się spokojnie wyspać :) Wcześniej jednak obowiązkowo prysznic i nocna wizyta na plaży...


Temperatura wody w morzu, jak na lipiec niska, zaledwie 16.5 °C. Zrobiłem mały spacerek brzegiem w chłodnej wodzie, wróciłem na kwaterę i spełniony po całym dniu mogłem spokojnie położyć się spać.

Reasumując, wyprawa mega udana!!! Lekko nie było ze względu na sporą ilość podjazdów, terenu z sypkim piachem i żaru z nieba. Ale dzięki temu ten dzień z pewnością na lata pozostanie w pamięci :-)

Poniżej zapis trasy Trzemeszno - Grzybowo :)



  • DST 323.74km
  • Teren 46.00km
  • Czas 14:31
  • VAVG 22.30km/h
  • VMAX 52.69km/h
  • Kalorie 11714kcal
  • Podjazdy 2372m
  • Sprzęt Giant Revel 29er
  • Aktywność Jazda na rowerze

Trójmiasto zdobyte!!! Czyli nad morze w jeden dzień :-)

Czwartek, 17 września 2015 · dodano: 17.09.2015 | Komentarze 4

Tego wyjazdu miało tak naprawdę nie być!!! Owszem było kilka podejść w sierpniu, ale to pogoda krzyżowała plany, to nie szło zgrać się z innymi na wspólny wypad i sierpień się skończył. W miniony wtorek jednak pojawiła się realna szansa na zrealizowanie tego na co długo czekałem. Złożyło się na to kilka wypadkowych. Po pierwsze wolny dzień od pracy i idealna pogoda - ciepło, słonecznie i z wiatrem z południa. Po drugie wizja operacji i duże prawdopodobieństwo nie zrealizowania wyjazdu także w przyszłym roku, przez co musiałbym czekać aż do 2017. Po trzecie wstępna deklaracja Bobiko co do wyjazdu, więc było nas co najmniej dwóch :-) Wszystko wydawało się być idealnie zgrane, więc musiało się udać!!! Trasa była z grubsza zaplanowana (sierpniowa wersja), trzeba było lekko skorygować końcowy fragment, gdyż pociągiem trzeba było wracać z Gdyni. Jak się później okazało nie wszystko poszło jak miało, bowiem do celu w Gdyni zmuszony byłem dotrzeć sam, gdyż Bobiko z uwagi na usterkę aparatu słuchowego się wycofał.

Wyjazd nastąpił w czwartek, zaraz po północy. Ruszyłem z Trzemeszna z załadowanymi sakwami (prowiant, odzież na zmianę, baterie, zapasowy łańcuch, i inne pierdołki). Była to dla mnie pierwsza tak poważna wyprawa, więc wolałem wziąć trochę więcej klamotów, niż później borykać się z ewentualnymi problemami. Początkowy fragment trasy, to nic ciekawego. Jazda przez Jastrzębowo, Gołąbki i Chomiążę Szlachecką. Dalej jazda w kierunku Barcina i tutaj nastąpiła pierwsza niespodzianka. W Wójcinie na przeciw wyszedł jakiś wielki pies z kilkoma mniejszymi kompanami, więc bez chwili zawahania nastąpił odwrót i dojazd do Barcina przez Szczepanowo zamiast przez Wolice. Barcin powitał mgłą, która jak się później okazało unosiła się, aż do samej Bydgoszczy. Jazda drogą nr 254 nie należała do przyjemnych, bowiem jak na środek nocy poruszało się tamtędy sporo tirów, a mgielny opad osiadał na okularach, więc co rusz trzeba było je przecierać. Niemniej kolejne kilometry pokonywane były sprawnie. Drogą nr 254 dotarłem do DK 25, którą trzeba było przemknąć jakieś 3 km. Jako, że dalej jest zakaz jazdy dla rowerzystów, miałem obczajoną wcześniej małą przeprawę przez skrawek Puszczy Bydgoskiej. Z początku wszystko przebiegało jak należy, a za chwilę miał nastąpić przejazd na drugą stronę DK 10 i dalej przez las. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że po drugiej stronie DK 10 las jest ogrodzony siatką, a wszelakie bramy były pozamykane. Nie pozostało, więc nic innego, jak dojechać przez DK 10 do DK 25 i dojechać w ten sposób do bydgoskich osiedli. W mieście pojawiłem się o godzinie 4 i spokojnie sobie przemierzałem kolejne metry ścieżkami rowerowymi. Na jednym z większych skrzyżowań trafiłem na parking z miejskimi bolidami...


Wszystkie ładnie zaparkowane czekały, aż miasto obudzi się do życia. Dalej poruszałem się ścieżką wzdłuż DK 5, a następnie przez park im. Załuskiego wykręciłem w kierunku Myślęcinka, po drodze przejeżdżając przez całkiem przyjemny most...


Z Bydgoszczy wyjechałem ścieżką rowerową na ul. Hipicznej i dalej pomknąłem przez Niemcz, Neklę, Pyszczyn i Kotomierz. Niebo powoli się rozjaśniało, a w okolicach Nieciszewa zaczęło świtać. Przyroda budziła się do życia, a mym oczom ukazał się przepiękny widok na zamglone łąki i pola...


Nieco dalej moja droga miała przebiegać prosto, ale okazało się, że znajduje się tam pole z jakąś ścieżką, więc pojechałem nieco na okrętkę. Okazało się, że niepotrzebnie, bo była to ogólnodostępna dróżka i właśnie kilka następnych kilometrów tak właśnie wyglądało...


Jechałem sobie takimi wiejskimi ścieżkami, aż do Różannej. Rower trochę się zasyfił, ale jak tylko błotko zaschło zrzuciłem je z ramy :-P W Gawrońcu spotkała mnie kolejna niespodzianka. Otóż most, którym miałem jechać był zamknięty, gdyż grozi zawaleniem. Nie było żadnej informacji o objazdach, więc pokonałem wał usypany z ziemi i pomknąłem dalej :-) Po kilku następnych minutach przecinam DW 240, gdzie zaczyna pachnieć Kaszubami, a była dopiero godzina 7...


Dalej jechałem przez Drzycim, Wery i Żur. Tam powitała mnie tablica Wdeckiego Parku Krajobrazowego, a już po chwili przejeżdżałem nad rzeką Wda...


O godzinie 8 zameldowałem się w miejscowości Osie, gdzie zrobiłem sobie pierwszą dłuższą (30 min.) przerwę. Wszedłem do marketu, zakupiłem banany i jogurt pitny. Przed marketem znalazłem wygodną miejscówkę, wszamałem jednego banana, popiłem jogurtem, dorzuciłem batona, kilka łyków izotonika i pomknąłem dalej. Dalsze kilometry to była czysta przyjemność. Jazda lasem, cisza i tylko śpiew ptaków oraz podziwianie widoków Wdeckiego Parku Krajobrazowego...


Nie spodziewałem się, że aż tyle terenu będę musiał pokonać. Na mapach wyglądało to na drogi asfaltowe. Mimo to jechało się bardzo przyjemnie...


W okolicach miejscowości Kasparus musiałem wjechać w drogę pożarową, którą prawie przejechałem. Na szczęście szybko się zorientowałem. Dodatkowo wspomogłem się nawigacją w smartfonie i można było śmigać dalej. Kilka kolejnych kilometrów w terenie i mym oczom ukazała się zapora na Wdzie...


Kolejne miejscowości mijane po drodze to Wda, Lubichowo i Szteklin, gdzie w pobliskich okolicach znajduje się kilka jezior. W Szteklinie na moment zgłupiałem, bowiem niemal spod ziemi wyrósł dziwny kierunkowskaz...


Miałem jechać nad morze, a okazało się, że trafiłem do lubuskiego :-D Było przed godziną 11 i robiło się już naprawdę ciepło, więc w okolicach miejscowości Koteże w małym skrawku lasu przebrałem się na krótko i pojechałem już prosto na Starogard Gdański. W Starogardzie wbiłem się na DW 222, którą jechałem aż do samego Gdańska. Dopiero za Starogardem poczułem prawdziwy powiew wiatru w plecy. Wcześniej wiatr był albo znikomy przy jeździe nocą, albo w lasach nieodczuwalny. Na 230 kilometrze zrobiłem kilkunastominutową przerwę. Przeczyściłem i nasmarowałem łańcuch oraz zjadłem drugiego banana, wafelka, batonika, żel energetyczny, dopiłem do końca izotonika i z nowymi siłami ruszyłem na podbój Trójmiasta. Odcinek Starogard Gdański - Gdańsk to dość mocno pofałdowany teren, raz jechałem z górki, raz pod górkę, ale z wiatrem w plecy szło bardzo sprawnie. Robiło się coraz cieplej, ale do celu pozostawało niewiele. Przejechałem nad S6 i S7 i za chwilę pojawiła się na horyzoncie tablica Gdańsk!!! Było przed godziną 14 :-) Gdańsk przywitał mnie remontami dróg, które w wielu miejscach były rozkopane, nawet dworzec PKP w remoncie. Na początek podjechałem pod Stocznię Gdańską, symbol miasta z czasów PRL-u...


Image and video hosting by TinyPic

Zabytkowe żurawie na terenie stoczni prezentują się okazale...


Kolejnym celem był symbol nowoczesnego Gdańska - PGE Arena...


Dalej już prosto nad morze. Dojechałem do ścieżki rowerowej w sąsiedztwie plaży i pojechałem w stronę Westerplatte. Stamtąd rozpocząłem kurs w stronę Gdyni, zwiedzając po drodze okoliczne atrakcje. Nie mogło zabraknąć oczywiście molo na Brzeźnie...


Następnie krótki postój w Sopocie nieopodal molo...


I rzut oka wprost na najdłuższą drewnianą konstrukcję w Europie (511,5 m)...


Z Sopotu rozlega się także przyjemny widok na Kępę Redłowską w Gdyni...


Z Sopotu już prosto do Gdyni. W rejonie Kępy Redłowskiej trzeba było pokonać solidne przewyższenie terenu. Oczywiście nie dało się tam wjechać rowerem do góry, ale po schodach z fajnym rozwiązaniem w postaci rynny na koła roweru już tak...


Będąc już w Gdyni wjechałem na Kamienną Górę skąd można podziwiać widoki na rejony Skweru Kościuszki i Molo Południowego...


Następnie zjazd w dół i prosto na skwer i molo, gdzie można podziwiać muzealną flotę morską. Jak zawsze pięknie prezentujący się żaglowiec "Dar Pomorza"...


I równie atrakcyjny okręt "Błyskawica"...


Jako, że czas szybko płynął, a była już godzina 16, postanowiłem podjechać na gdyńską plażę i w końcu zaczerpnąć kąpieli. Woda może i nie była najcieplejsza (14-15 stopni), ale po takim kilometrażu nie była mi straszna. Przebrałem się i popływałem trochę w naszym polskim morzu :-D Ludzi na plaży było sporo, ale śmiałków do kąpieli już nie. Poza mną tylko jeden koleś odważył się na całkowite zanurzenie. Pozostali poprzestawali na wejściu do kolan...


Po kąpieli trzeba było się osuszyć, przebrać i ruszyć dalej. Jako, że do 300 km trochę brakowało postanowiłem pokręcić w rejon portu i popatrzeć co zmieniło się tam przez ostatnich parę lat. Miałem w planach jeszcze odwiedzić rodzinkę w Rumi, ale nie zdążyłbym na pociąg powrotny o 18:45. Była jeszcze opcja o 21:07, ale z racji następnego dnia pracującego odpuściłem. Z Gdyni wróciłem pociągiem do Gniezna, a stamtąd ponownie rowerem do Trzemeszna w bardzo wietrznych warunkach. W ten oto sposób na moim koncie pojawiła się pierwsza "300"!!!


Ogólnie wyjazd był mega udany!!! Praktycznie wszystko zagrało jak trzeba. Na trasie nie złapał mnie żaden kryzys, ale to pewnie dlatego, że starałem się jechać równym tempem bez forsowania. Na plus na pewno był też fakt, że teren był zróżnicowany i nie było wciąż monotonnego asfaltu, który potrafi negatywnie wpłynąć na psychikę. Mimo braku nawigacji świetnie poradziłem sobie z trasą wioząc ze sobą kilka kartek wydrukowanych z map google :-D


Tylko w 3-4 miejscach wspomogłem się na moment mapami w smartfonie. Jeśli chodzi o odżywianie i nawodnienie, to wchłonąłem tego zaskakująco mało: 2 banany, 2 batoniki, 2 wafelki, 1 żel energetyczny, 1 jogurt i ledwie 1,5 litra izotonika :-D

Nie mogę doczekać się już kolejnej podobnej wyprawy, bo w głowie jest już lekko zmodyfikowana i wydłużona wersja tej przejechanej :-)